Dzięki łasce Boga jestem człowiekiem, chrześcijaninem; sądząc z czynów – wielkim grzesznikiem, z powołania – pielgrzymem bez dachu nad głową, najniższego stanu, tułającym się z miejsca na miejsce. Cała moja majętność to na ramieniu torba z suchym chlebem, a na piersiach święta Biblia. Tylko tyle.
Szczere opowieści pielgrzyma
przedstawione jego ojcu duchownemu
Opowieść pierwsza
Dzięki łasce Boga jestem człowiekiem,
chrześcijaninem; sądząc z czynów – wielkim grzesznikiem,
z powołania – pielgrzymem bez dachu nad głową,
najniższego stanu, tułającym się z miejsca na miejsce.
Cała moja majętność to na ramieniu torba z suchym
chlebem, a na piersiach święta Biblia. Tylko tyle. W
dwudziestą czwartą niedzielę po Świętej Trójcy zaszedłem
do cerkwi pomodlić siei; była akurat liturgia, z księgi
Dziejów i Listów Apostolskich (W oryginale i w Kościele
prawosławnym księga ta nazywana jest Apostoł i zawiera
czasem także teksty z Apokalipsy. Liturgia: przyjęta w
Kościele wschodnim nazwa Eucharystii (mszy św.) czytany
był List do Tesaloniczan, perykopa 273, gdzie jest
powiedziane: módlcie się nieustannie. Słowa te
przeniknęły mnie do głębi. Zacząłem się zastanawiać, jak
można modlić się nieustannie, gdy każdy, by utrzymać się
przy życiu, musi zajmować się także innymi sprawami.
Poszukałem w Biblii i tam zobaczyłem na własne oczy to,
co słyszałem, a mianowicie: że należy modlić się
nieustannie (1 Tes 5,17), modlić się zawsze w duchu (Ef
6,18), wznosząc na każdym miejscu ręce do modlitwy (1 Tm
2,8). Myślałem długo, ale nie wiedziałem, co robić.
Co mam czynić – zastanawiałem się – gdzie szukać kogoś,
kto by mi to wyjaśnił? Zacznę chodzić po cerkwiach,
gdzie są sławni kaznodzieje, kto wie, może znajdę
odpowiedź? I ruszyłem w drogę. Usłyszałem wiele bardzo
dobrych kazań o modlitwie. Były to jednak tylko
pouczenia ogólne: czym jest modlitwa, jak jest
potrzebna, jakie są jej owoce, ale o tym, jak dojść do
tego, by modlić się naprawdę, nie mówił nikt. Jedno z
kazań traktowało nawet o modlitwie w duchu i o modlitwie
nieustannej, ale nie powiedziano o tym, jak do takiej
modlitwy dojść. Słuchanie kazań nie doprowadziło mnie do
tego, czego szukałem. Oto dlaczego nasłuchawszy się ich
i wciąż nie mając pojęcia o tym, jak modlić się
nieustannie, przestałem słuchać kazań publicznych, a
postanowiłem z Bożą pomocą szukać doświadczonego i
znającego się na rzeczy rozmówcy, który wyjaśniłby mi
sprawy związane z nieustanną modlitwą, stosownie do
natarczywego dążenia mego serca do tej właśnie wiedzy.
Długo wędrowałem po różnych miejscach: wciąż czytałem
Biblię, ale rozpytywałem się, czy nie ma gdzieś jakiegoś
nauczyciela spraw duchowych albo doświadczonego
pobożnego przewodnika. Po jakimś czasie powiedziano mi,
że w pewnej wiosce dawno już mieszka właściciel ziemski
zajmujący się zbawianiem swej duszy: ma w swym domu
cerkiew, nigdzie nie wyjeżdża, wciąż modli się do Boga i
czyta bez przerwy książki służące ratowaniu duszy.
Usłyszawszy to, już nie szedłem, a biegłem do wskazanej
mi wioski. Dotarłem do niej i wszedłem do domu owego
ziemianina.
- Co cię do mnie sprowadza? – zapytał.
- Słyszałem, że jest pan człowiekiem pobożnym i mądrym,
dlatego proszę, w imię Boga, objaśnić mi to, co
powiedziane jest w księdze Dziejów i Listów
Apostolskich: módlcie się nieustannie, oraz w jaki
sposób wciąż można się modlić! Chciałbym to wiedzieć tak
bardzo, a w żaden sposób dowiedzieć się nie mogę.
Ów pan milczał przez chwilę, uważnie na mnie popatrzył i
mówi – Nieustająca modlitwa wewnętrzna to ciągłe dążenie
ducha człowieka ku Bogu. Aby czynić postępy w tym błogim
ćwiczeniu, trzeba częściej prosić Pana, by nauczył On
modlić się bez przerwy. Módl się więcej i gorliwiej, a
modlitwa sama wyjawi ci, w jaki sposób może być
nieustanną; to przyjdzie w swoim czasie.
Powiedziawszy to, kazał mnie nakarmić, dał coś na drogę
i pożegnał. Ale nie wyjaśnił mi nic.
Znowu ruszyłem w drogę. Myślałem, czytałem,
zastanawiałem się nad tym, co mi powiedział dziedzic,
ale i tak nie mogłem nic zrozumieć; a pragnąłem tego tak
bardzo, że aż spać nie mogłem po nocach. Przeszedłem ze
dwieście wiorst (wiorsta to 1,067 km) i oto wchodzę do
dużego miasta gubernialnego. Zobaczyłem tam monaster.
Zatrzymawszy się w zajeździe usłyszałem, że w monasterze
żyje dobry przeor, pobożny i gościnny. Poszedłem do
niego. Przyjął mnie serdecznie, prosił bym usiadł, podał
coś do jedzenia.
- Święty ojcze – powiedziałem – gościny mi nie trzeba,
pragnę, byś dał mi duchowe pouczenie, jak się zbawić!
-Jak się zbawić? Żyj według przykazań, módl się do Boga,
a będziesz zbawiony!
- Słyszałem, że trzeba modlić się nieustannie, ale nie
wiem jak to osiągnąć, a nawet nie mogę zrozumieć, co
oznacza modlitwa nieustanna. Proszę cię więc, mój ojcze,
byś mi to wyjaśnił.
- Nie wiem, drogi bracie, jak ci to lepiej wyjaśnić. Ale
zaraz, poczekaj! Mam książeczkę, tam jest to wyjaśnione.
I przyniósł mi Pouczenie duchowe człowieka wewnętrznego
świętego Dymitra (Dymitr z Rostowa, święty Kościoła
prawosławnego, żył w latach 1651-1709).
- Masz, czytaj na tej stronie.
Zacząłem czytać: „Słowa Apostoła: «módlcie się
nieustannie» dotyczą modlitwy umysłu, bowiem może on być
nieustannie zanurzony w Bogu i wciąż się do Niego
modlić”.
- Wyjaśnij mi, proszę, w jaki sposób umysł stale może
zanurzać się w Bogu, nie rozpraszać się i wciąż się
modlić.
- Jest to bardzo trudne – powiedział przeor – chyba że
sam Bóg da to zrozumieć. – I nie wyjaśnił.
Przenocowałem u niego, rankiem podziękowałem za życzliwe
przyjęcie i ruszyłem dalej w drogę, sam nie wiedząc
dokąd. Smuciłem się swoją niepojętnością i dla pociechy
czytałem świętą Biblię. Szedłem tak z pięć dni szeroką
drogą, a wieczorem dogonił mnie jakiś staruszek, z
wyglądu jakby duchowny.
Na moje pytanie odpowiedział, że jest
mnichem-pokutnikiem (W oryginale schimonachem, czyli
mnichem składającym specjalne śluby zwane wielką schimą,
zobowiązujące go do szczególnie ostrych form życia
monastycznego) z pustelni, która leży jakieś dziesięć
wiorst w bok od tej szerokiej drogi, i zaprosił, bym tam
z nim zaszedł.
- Przyjmujemy – mówił – pielgrzymów, znajdują u nas
spokój, a karmimy ich razem z innymi pobożnymi
wędrowcami w zajeździe. Jakoś nie miałem ochoty tam
zachodzić i na jego zaproszenie odpowiedziałem:
- Mój spokój nie zależy od tego, czy mam dach nad głową,
a od duchowego pouczenia; jedzenia nie szukam, mam dość
sucharów w torbie.
- A jakiegoż to szukasz pouczenia, czym się kłopoczesz?
Chodź, zajdź do nas, drogi bracie; znajdziesz starców
doświadczonych, którzy mogą ci dać duchową strawę i
skierować na właściwą drogę, w świetle Bożego słowa i
rozważań świętych ojców.
- Posłuchaj, ojczulku. Jakiś rok temu, będąc na liturgii
usłyszałem w czytaniu z księgi Dziejów i Listów
Apostolskich taki nakaz: módlcie się nieustannie. Nie
mogąc go zrozumieć, zacząłem czytać Biblię. W niej
także, w wielu miejscach, znalazłem Boży nakaz
nieustannej modlitwy, modlenia się zawsze, w każdym
czasie, na każdym miejscu, nie tylko przy wszelkich
zajęciach, czuwaniu, ale nawet we śnie: „Ja śpię, lecz
serce me czuwa” (Pnp 5,2).
Bardzo mnie to zdziwiło, ale nie mogłem zrozumieć, jak
to osiągnąć, jakie wiodą do tego drogi. Obudziła się we
mnie silna chęć ich poznania i ciekawość, dzień i noc
nie wychodziło mi to z głowy. Oto dlaczego zacząłem
chodzić po cerkwiach, słuchać kazań o modlitwie. Ileż
ich się nasłuchałem, ale w żadnym nie znalazłem
pouczenia o tym, jak się nieustannie modlić.
Wciąż słyszałem tylko o przygotowaniu do modlitwy, o jej
owocach i temu podobnych sprawach, a nigdy o tym, jak
modlić się nieustannie, o tym, czym jest taka modlitwa.
Często czytałem Biblię i z jej pomocą sprawdzałem to, co
usłyszałem, ale wciąż nie mogłem znaleźć tego, czego
pragnąłem. Do dziś tak chodzę, pełen niewiedzy i
niepokoju.
Starzec uczynił znak krzyża i powiedział:
- Dziękuj Bogu, drogi bracie, za to wzbudzenie w tobie
tej niegasnącej tęsknoty za poznaniem ciągłej modlitwy
wewnętrznej. Zobacz, że jest w tym wezwanie Boże i
uspokój swe serce. Uwierz, że do tej pory przechodziłeś
próbę zgody twej woli na głos Boga: miałeś zrozumieć, że
nie mądrość tego świata, nie zewnętrzna ciekawość
prowadzi ku niebiańskiemu światłu nieustannej modlitwy
wewnętrznej, ale przeciwnie – ubóstwo ducha i ciągłe
doświadczanie pozwalają posiąść je w prostocie serca.
Oto dlaczego wcale się nie dziwię, że nie mogłeś słyszeć
nic o istotnych sprawach modlitwy i nauczyć się ciągłego
nią zajmowania.
Tak, to prawda, że niemało jest kazań o modlitwie, sporo
jest też o niej pouczeń różnych pisarzy, ale ponieważ
wszystkie ich rozważania opierają się najczęściej na
rozmyślaniach, na wyobrażeniach własnego umysłu, a nie
na prawdziwym doświadczeniu, to więcej mówią one o
właściwościach modlitwy, niż o istocie jej samej. Jeden
snuje przepiękne rozważania o konieczności modlitwy,
inny o jej sile i dobroczynnym wpływie, jeszcze inny o
środkach prowadzących do jej pełni, to znaczy o tym, że
przy modlitwie potrzebne są: gorliwość, skupienie uwagi,
gorącość serca, czystość myśli, pojednanie z
nieprzyjaciółmi, pokora, skrucha i tak dalej. Ale czym
jest modlitwa i jak się jej nauczyć? – Na takie, chociaż
przecież podstawowe, najważniejsze pytania, bardzo
rzadko można znaleźć wyczerpujące wyjaśnienia u
kaznodziejów żyjących w naszych czasach, ponieważ są one
trudniejsze do zrozumienia od wszystkich spraw
wymienionych
wyżej, i wymagają wprowadzenia mistycznego, a nie tylko
szkolnej uczoności.
Ale już najgorsze jest to, że ta marna, żywiołowa
mądrość zmusza do mierzenia tego, co Boże, miarą ludzką.
Wielu jest takich, którzy o sprawach modlitwy snują
rozważania całkiem opaczne, sądząc, że to środki
przygotowawcze i wielkie czyny są źródłami modlitwy, a
nie odwrotnie – że to modlitwa rodzi takie czyny i
wszelkie cnoty. W tym przypadku owoce czy skutki
modlitwy uważają oni błędnie za sposoby i środki
prowadzące ku niej i przez to odzierają modlitwę z siły.
A to dokładnie przeczy temu, co mówi Pismo Święte,
ponieważ Apostoł Paweł daje pouczenie o modlitwie w
takich słowach: polecam więc przede wszystkim modlić się
(1 Tm 2,1). Tu mamy, według powiedzenia Apostoła,
pierwszą wskazówkę dotyczącą modlitwy – sprawę modlitwy
stawia on przed wszystkimi innymi: polecam przede
wszystkim modlić się. Wiele jest dobrych spraw, które
należą do chrześcijanina, ale sprawa modlitwy powinna
być pierwsza, bo bez niej nie można dokonać żadnego
dobrego czynu. Bez modlitwy nie można znaleźć drogi do
Pana, zrozumieć istoty spraw, ukrzyżować ciała z jego
namiętnościami i pożądaniami, rozjaśnić serca światłem
Chrystusa i połączyć się z Nim dla zbawienia – bez
uprzedniej częstej modlitwy. Mówię „częstej”, bo
doskonałość i prawidłowość modlitwy nie zależą od
naszych możliwości, jak o
tym mówi święty Paweł Apostoł: nie wiemy, o co byśmy
prosić mieli, jak potrzeba (Rz 8,26).
Zatem tylko częstość i stałość są pozostawione naszym
możliwościom jako środek do osiągnięcia czystości
modlitwy, która jest matką wszelkich dóbr duchowych.
Zdobądź matkę, a wywiedzie ci potomstwo – mówi święty
Izaak Syryjczyk (zwany także św. Izaakiem z Niniwy)
posiądź modlitwę, a zdobędziesz wszelkie cnoty. O tym
właśnie mają tylko mętne pojęcie i mało mówią ci, którzy
ledwie obeznani są z praktyką i mistyczną nauką świętych
ojców.
Tak rozmawiając, nie wiadomo kiedy doszliśmy prawie do
samej pustelni. Aby nie utracić towarzystwa tego mądrego
starca i szybciej nasycić moje pragnienia, pospieszyłem,
by powiedzieć:
- Okaż mi miłosierdzie, najszlachetniejszy ojcze, i
wyjaśnij, co oznacza nieustanna modlitwa wewnętrzna i
jak się jej nauczyć: widzę bowiem, że wiesz to wybornie
i jesteś w tym doświadczony.
Starzec przyjął moją prośbę ze spojrzeniem pełnym
miłości i zaprosił mnie:
- Zajdź teraz do mnie, a dam ci księgę świętych ojców,
dzięki której, z Bożą pomocą, w sposób jasny i
szczegółowy będziesz mógł zrozumieć modlitwę i nauczyć
się jej.
Weszliśmy do celi i starzec zaczął:
- Nieustanna wewnętrzna modlitwa Jezusowa to
nieprzerwane, nigdy nie ustające wzywanie Boskiego
imienia Jezusa Chrystusa ustami, umysłem i sercem, ze
świadomością stałej Jego obecności, z prośbą o
zmiłowanie, podczas wszelkich zajęć, na każdym miejscu,
w każdym czasie, nawet we śnie. Wezwanie to brzmi tak:
Zbawco, Jezu Chryste, zmiłuj się nade mną! Kto
przywyknie do takiego wzywania, znajdzie wielką pociechę
i doświadczy potrzeby, by zawsze tak się modlić, i to
takiej, że już bez modlitwy nie będzie mógł żyć, a ona
sama będzie się wylewać w jego wnętrzu. Czy teraz
rozumiesz, czym jest modlitwa nieustanna?
- Wspaniale to zrozumiałem, ojcze mój! Na Boga, proszę,
naucz mnie teraz, jak to osiągnąć! – krzyknąłem z
radości.
Jak nauczyć się modlitwy, o tym przeczytamy tu, w tej
księdze. Nazywa się ona
Dobrotolubije („Filokalia”) znajdziesz w niej pełną i
szczegółową wiedzę o nieustannej modlitwie wewnętrznej,
przedstawioną przez dwudziestu pięciu świętych ojców, a
jest ona tak doskonała i pożyteczna, że uważana jest za
głównego i pierwszego nauczyciela kontemplacyjnego życia
wewnętrznego i jak mówi wielebny Nikifor (Mnich z góry
Atos zwany też Niceforem Samotnikiem, żył w XIV w.),
„bez trudu i potu prowadzi do zbawienia”.
- Byłaby zatem bardziej wzniosła i święta niż sama
Biblia? – zapytałem.
- Nie, nie jest bardziej wzniosła i święta niż Biblia,
lecz zawiera przystępne objaśnienia tego, co w Biblii
zawarte jest w sposób tajemny i niełatwe jest do
zrozumienia, bo zbyt wzniosłe dla naszego
krótkowzrocznego umysłu. Dam ci tego przykład: słońce
jest największym, najjaśniejszym i najwspanialszym
ciałem niebieskim, ale nie możesz przecież oglądać go i
kontemplować jego wspaniałości bezpośrednio, nie
uzbrojonym okiem. Musisz mieć, jak wiadomo, szkło, coś
sztucznego, co choć jest miliony razy mniejsze i bledsze
od słońca, daje ci możliwość oglądania tego wspaniałego
króla świateł, zachwycania się nim i przyjmowania jego
ognistych promieni. Tak Pismo Święte jest jaśniejącym
słońcem, a Dobrotolubije – tym niezbędnym szkłem. Teraz
słuchaj, będę czytał, jak nauczyć się nieustannej
modlitwy wewnętrznej.
Starzec otworzył Dobrotolubije, znalazł pouczenie św.
Symeona Nowego Teologa (jeden z największych mistyków
Kościoła greckiego żyjący na przełomie IX i X w.) i
rozpoczął: „Siądź samotnie i w milczeniu, pochyl głowę,
zamknij oczy, oddychaj spokojnie, zaglądaj jakby do
serca, sprowadzaj twój umysł, tj. myśl, do jego wnętrza.
Wraz z oddechem wypowiadaj słowa: «Zbawco, Jezu Chryste,
zmiłuj się nade mną»; ustami, cicho albo tylko w umyśle.
Wszelkie inne myśli staraj się odpędzać, trwaj w spokoju
i cierpliwości, zajmuj się tym jak najczęściej”.
Starzec wszystko to mi wyjaśnił, dając przykłady, a
potem czytaliśmy jeszcze z Dobrotolubija św. Grzegorza
Synaitę (Mnich z Góry Atos; XIV wiek; pochodzący z Azji
Mniejszej, odrodził tradycję hezychazmu na Atosie) i
wielebnych Kaliksta i Ignacego (Kalikst Ksantopulos,
przez krótki czas patriarcha Konstantynopola, wraz z
swym przyjacielem Ignacym Ksantopulosem napisał traktat
o życiu ascetycznym; XIV wiek). Wszystko, co czytaliśmy,
starzec wyjaśniał mi jeszcze swoimi słowami. Z uważnym
zachwytem słuchałem tego wszystkiego, chłonąłem pamięcią
i starałem się, jak tylko można, szczegółowo zapamiętać.
Przesiedzieliśmy tak całą noc i nie kładąc się spać
poszliśmy na jutrznię.
Starzec przy pożegnaniu pobłogosławił mnie i powiedział,
bym ucząc się modlitwy zachodził do niego ze szczerymi
wyznaniami i wynurzeniami, bowiem zajmowanie się
sprawami wnętrza bez pomocy nauczyciela jest niewygodne
i małe przynosi owoce.
Stojąc potem w cerkwi czułem w sobie gorące pragnienie
jak najlepszego nauczenia się nieustannej modlitwy
wewnętrznej i prosiłem Boga, by mi w tym dopomógł. Potem
zacząłem myśleć o tym, jak będzie możliwe zachodzić do
starca po radę czy też by wyznać mu swe grzechy.
Przecież w zajeździe dłużej niż trzy dni nie pozwolą mi
mieszkać, a w pobliżu pustelni kwatery nie znajdę… W
końcu dowiedziałem się, że jakieś cztery wiorsty dalej
jest wieś. Poszedłem tam szukać sobie jakiegoś miejsca.
Na moje szczęście Bóg wskazał mi coś odpowiedniego.
Nająłem się tam na całe lato u chłopa, by pilnować mu
ogrodu, ale pod warunkiem, że będę w tym ogrodzie
mieszkał sam, w szałasie. Bogu niech będą dzięki! –
znalazłem spokojne miejsce. Tak zacząłem żyć i uczyć
się, według pokazanego mi sposobu, modlitwy wewnętrznej,
i zachodzić do starca.
Przez jakiś tydzień pilnie zajmowałem się w moim
ogrodowym odludziu nauczaniem nieustannej modlitwy,
dokładnie tak, jak mi to wyjaśnił starzec. Na początku
wydawało się, że ruszyłem z miejsca. Potem poczułem dużą
ociężałość, lenistwo, nudę, ogarniała mnie senność, a
najróżniejsze myśli runęły na mnie całą chmurą. Smutny
poszedłem do starca i opowiedziałem mu o tym wszystkim.
Powitał mnie mile i zaczął:
- Jest to, mój drogi bracie, wojna świata ciemności
przeciwko tobie. Nic w nas nie jest dla tego świata
straszniejsze niż modlitwa serca i dlatego wszelkimi
sposobami stara się on tobie przeszkodzić i odciągnąć
cię od nauki modlitwy. Zresztą, nawet taki wróg nie
działa inaczej, niż z Bożej woli i dopustu, tyle, ile
jest dla nas pożyteczne. Widać, potrzebna ci próba
pokory; dlatego za wcześnie jeszcze na to, by z
nieumiarkowanym zapałem wspinać się do najwyższego progu
twojego serca, mógłbyś bowiem popaść w duchowe
łakomstwo.
Przeczytam ci teraz, czego o takim przypadku uczy
Dobrotolubije.
Starzec odnalazł nauki wielebnego mnicha Nikifora i
zaczął czytać: „Jeśli potrudziwszy się nieco nie zdołasz
wejść do krainy serca, tak jak to miałeś wyjaśnione, to
uczyń, co ci powiem, a z pomocą Bożą znajdziesz to,
czego szukasz. Wiesz, że zdolność do tworzenia słów tkwi
w krtani człowieka. Niech ona zatem nieustannie mówi:
«Panie, Jezu Chryste, zmiłuj się nade mną!» – ty zaś
odpędzaj twoje myśli (możesz to uczynić, jeśli zechcesz)
i przymuszając się,
zawsze wymawiaj te słowa. Jeśli przez pewien czas w tym
wytrwasz, to niewątpliwie otworzy się wejście do twego
serca. Jest to sprawdzone doświadczeniem”.
Oto słyszysz pouczenie świętych ojców odpowiednie do
twego przypadku – powiedział starzec. – Dlatego teraz
powinieneś przyjąć ten nakaz z ufnością i, ile tylko
możesz, wymawiać ustami twymi modlitwę Jezusową. Masz tu
różaniec, na nim odmów na początek choćby i trzy tysiące
razy dziennie tę modlitwę. Stoisz czy siedzisz, chodzisz
czy leżysz, mów ciągle: Zbawco, Jezu Chryste, zmiłuj się
nade mną! Ale nie rób tego głośno albo spiesząc się i
koniecznie dokładnie czyń tak trzy tysiące razy
dziennie, sam nic nie dodawaj i nie ujmuj. Bóg pomoże ci
w ten sposób osiągnąć nieustanne działanie serca.
Z radością przyjąłem jego nakaz i wróciłem do swego
ogrodu. Zacząłem posłusznie i dokładnie wykonywać to,
czego nauczył mnie starzec. Przez dwa pierwsze dni szło
mi to z trudem, ale potem stało się czymś łatwym i
upragnionym, tak że gdy tej modlitwy nie mówiłem,
pojawiała się we mnie chęć, by znów wzywać imienia
Jezusa i modlitwa ta stała się dla mnie łatwa, jakby do
mnie dopasowana, nie jak wcześniej – wymuszona. Wyznałem
to starcowi, a on nakazał mi teraz modlić się tak już po
sześć tysięcy razy dziennie i dodał:
- Nie niepokój się, a staraj się, jak tylko możesz
najpilniej, modlić się tyle razy, ile ci nakazuję: Bóg
ulituje się nad tobą. Przez cały następny tydzień w moim
samotnym szałasie od mawiałem każdego dnia sześć tysięcy
raz modlitwę Jezusową, nie troszcząc się o nic i nie
zwracając uwagi na moje myśli, choćby nie wiem co
wyprawiały w mej głowie; starałem się tylko o jedno –
najdokładniej wypełniać nakaz starca. I co się stało? –
tak przywykłem do tej modlitwy, że jeśli przez moment
przestaję ją mówić, to czuję, jakby mi czegoś brakowało,
jakbym coś utracił. Zaczynam modlitwę i zaraz robi mi
się lekko i radośnie. A spotkam kogoś to i nawet
rozmawiać się nie chce – wciąż tylko byś siedział w
samotności i modlił się; tak nawykłem do modlitwy w
ciągu jednego tylko tygodnia.
Starzec przez dziesięć dni mnie nie widział i sam
przyszedł mnie odwiedzić. Opowiedziałem mu, co się ze
mną dzieje. Wysłuchał mnie i powiedział:
- Teraz nawykłeś już do modlitwy, ale uważaj –
podtrzymuj i pogłębiaj to przyzwyczajenie, nie trać
czasu na próżno i postanów z Bożą pomocą modlić się
wytrwale dwanaście tysięcy razy w ciągu dnia. Trzymaj
się swego odludzia, wstawaj wcześniej, ale kładź się
później, a co dwa tygodnie przychodź do mnie po radę.
Zacząłem czynić tak, jak mi polecił starzec i pierwszego
dnia ledwie, późnym wieczorem, zdążyłem zakończyć moje
dwunastotysięczne wezwanie. Na drugi dzień poszło już
łatwo i z uczuciem zadowolenia. Najpierw podczas tego
nieustannego wypowiadania modlitwy czułem zmęczenie,
jakby język robił mi się drewniany, jakieś skrępowanie
szczęk, zresztą przyjemne, potem lekki, delikatny ból
podniebienia, poczułem też niewielki ból tego palca
lewej ręki, którym przesuwałem paciorki różańca, i
rozpalenie dłoni, które sięgało aż do łokcia, dając
jakieś miłe uczucie. A wszystko to jakby jeszcze
pobudzało i przymuszało do mocniejszego trwania na
modlitwie. W ten oto sposób przez pięć dni modliłem się
dokładnie po dwanaście tysięcy razy, a wraz z
przyzwyczajeniem przyszła chęć i poczucie zadowolenia.
Kiedyś, wczesnym rankiem, wyglądało na to, że modlitwa
mnie zbudziła. Zacząłem odmawiać modlitwy poranne, ale
język wypowiadał je z trudem, a we mnie rosła chęć
wejścia w modlitwę Jezusową. Jakże mi było lekko i
radośnie, gdy ją zacząłem, język i usta wymawiały ją
jakby same, bez mojego przymuszania! Cały dzień
przeszedł mi pośród wielkiej radości, a czułem się tak,
jakbym był wolny od wszystkiego, jakbym był na innej
ziemi; z łatwością, wczesnym wieczorem, zakończyłem
dwanaście tysięcy modlitw. Miałem wielką ochotę modlić
się dalej, ale nie śmiałem czynić więcej niż nakazał mi
starzec. W ciągu następnych dni w ten sam sposób
wzywałem imienia Jezusa Chrystusa z łatwością i wielką
na to ochotą.
Poszedłem potem do starca wyznać mu, opowiedzieć
wszystko szczegółowo. Wysłuchał mnie i zaczął:
- Dzięki Bogu za to, że pojawiła się w tobie chęć i
łatwość modlitwy. To rzecz normalna, wynikająca z
częstego ćwiczenia, z gorliwości. Podobnie i maszyna,
której koło zamachowe rozpędzisz, działa potem długo
sama, ale dla podtrzymania jej ruchu potrzeba smarowania
i popędzania. Czy widzisz, jakimi wspaniałymi
zdolnościami obsypał czułą naturę człowieka miłujący go
Bóg, jakież mogą pojawiać się uczucia nawet poza rajem,
nie pośród oczyszczonej zmysłowości, a w grzesznej
duszy, jak już tego sam doświadczyłeś? A jakże to
wspaniałe, zachwycające i jak wiele niesie słodyczy, gdy
Bóg pozwoli komuś ze swej łaskawości odkryć dar
samorzutnej modlitwy w duchu i oczyścić duszę od
namiętności? Stan taki jest niewyobrażalny, a odkrycie
tej tajemnicy modlitwy daje przedsmak niebiańskich
słodyczy już tu, na ziemi. Dostąpią tego ci, którzy
szukają Pana w prostocie serca przepełnionego miłością!
Teraz ci pozwalam: módl się, ile chcesz, jak najwięcej;
gdy nie śpisz, cały czas staraj się poświęcić na
modlitwę i już bez liczenia wzywaj imienia Jezusa
Chrystusa, posłusznie oddając się woli Boga i od Niego
oczekując pomocy: wierzę, że On cię nie pozostawi i
pokieruje twoją drogą.
Wysłuchałem tego pouczenia i całe lato spędziłem na
nieustannej ustnej modlitwie Jezusowej. Byłem bardzo
spokojny. Często we śnie zdawało mi się, że się modlę. A
w ciągu dnia, gdy zdarzyło mi się spotkać kogoś, to
wszyscy bez wyjątku wydawali mi się tak mili jak moi
najbliżsi, choć się nimi nie zajmowałem. Różne myśli,
które kiedyś przychodziły mi do głowy, jakoś same
całkiem przycichły i nie myślałem już o niczym oprócz
modlitwy, do której zacząłem nakłaniać mój umysł, a
serce z czasem już samo zaczęło napełniać się ciepłem i
jakimś miłym uczuciem. Gdy zdarzyło mi się zajść do
cerkwi, to długie nabożeństwo w samotni wydawało mi się
krótkie i już nie męczyło mnie, jak bywało dawniej.
Mój samotny szałas wydawał mi się wspaniałym pałacem i
nie wiedziałem, jak mam dziękować Bogu za to, że mnie,
grzesznikowi zasługującemu tylko na przekleństwo,
przysłał takiego starca – wybawiciela i nauczyciela.
Ale niedługo mogłem korzystać z pouczeń mojego starca,
tak miłego i mądrego w sprawach Bożych – umarł on w
końcu lata. Pożegnałem go ze łzami, podziękowawszy za
ojcowskie nauki, które dał mnie, zasługującemu przecież
na potępienie, i wyprosiłem dla siebie jako znak
błogosławieństwa różaniec, którego zawsze używał przy
modlitwie.
Zostałem zatem sam. Wreszcie minęło i lato, z sadu
zebrano owoce i nie miałem już gdzie się zatrzymać.
Wieśniak rozliczył się ze mną, dał mi za pilnowanie dwa
ruble, a jeszcze nasypał na drogę sucharów do torby i
znów zacząłem wędrować po różnych miejscach. Ale już nie
chodziłem tak, jak kiedyś – szukając: nie, wzywanie
imienia Jezusa Chrystusa przynosiło mi podczas drogi
radość, a wszyscy ludzie byli dla mnie tak dobrzy, jakby
naraz zaczęli mnie
kochać.
Kiedyś zacząłem myśleć, co robić z pieniędzmi, które
dostałem za pilnowanie ogrodu, do czego mają mi służyć?
Ej! zaczekaj! Starzec umarł, nie ma mnie kto uczyć.
Kupię sobie Dobrotolubije i z niego zacznę się uczyć
modlitwy wewnętrznej. Przeżegnałem się, no i idę sobie z
moją modlitwą. Doszedłem do jakiegoś gubernialnego
miasta i zacząłem w sklepikach wypytywać o Dobrotolubije.
Znalazłem w jednym, ale chcą trzy ruble, a ja mam tylko
dwa.
Targowałem się długo, ale kupiec nie ustąpił ni na
kopiejkę. Wreszcie powiedział:
- Idź do tej, tam, cerkwi i zapytaj starosty cerkiewnego
ma on jeden stary egzemplarz tej książki. Może ci
odstąpi za dwa ruble.
Poszedłem i rzeczywiście kupiłem Dobrotolubije za dwa
ruble. Książka była stara i wyświechtana, ale ucieszyłem
się. Jakoś ją podreperowałem, obszyłem w kawałek
materiału i włożyłem do torby, w której nosiłem Biblię.
Teraz tak już chodzę i nieustannie odmawiam Jezusową
modlitwę, która stała się dla mnie czymś najdroższym i
najsłodszym na świecie. Przejdę nieraz i z
siedemdziesiąt, albo i więcej, wiorst przez dzień, ale
nie czuję, że idę – czuję tylko, że mówię tę modlitwę.
Kiedy złapie mnie silne zimno, zaczynam modlić się z
większym skupieniem i zaraz robi mi się gorąco. Gdy
zaczyna mi dokuczać głód, częściej wzywam imienia Jezusa
Chrystusa i zapominam, że chciało mi się jeść. Kiedy
czuję się chory, łamie mnie w plecach i w nogach,
skupiam się na modlitwie i bólu nie czuję. A znieważy
mnie ktoś, to tylko wspomnę, jakie pocieszenie niesie
Jezusowa modlitwa i zaraz uczucie znieważenia i złości
mija i wszystko zapominam.
Stałem się jak człowiek niespełna rozumu: ani nie
troszczę się o nic, ani nic mnie nie zajmuje, na to, co
mogłoby mnie rozpraszać, nie patrzę, chciałbym tylko
trwać w moim osamotnieniu. Przyzwyczaiłem się tylko do
jednego i tego właśnie pragnę: by nieustannie wzywać
imienia Jezusa; kiedy tym się zajmuję, czuję się
radosny. Jeden tylko Bóg może wiedzieć, co się ze mną
dzieje. Jasne, że wszystko to jest tylko zmysłowe albo
jak mówił zmarły starzec – naturalne i zarazem sztuczne,
dzięki przyzwyczajeniu, ale nie mam śmiałości, by zaraz
przystąpić do uczenia się i przyswojenia głębinom mojego
serca modlitwy ducha, a to z powodu moich wad i głupoty.
Mając nadzieję, że modli się za mnie zmarły starzec,
czekam godziny, kiedy będzie to wolą Bożą. Zatem, choć
nie sięgnąłem jeszcze progów nieustannej, spontanicznej
modlitwy duchowej mego serca, to niech i tak będą dzięki
Bogu!
Dobrze przecież teraz wiem, co znaczą usłyszane przeze
mnie słowa z księgi Dziejów i Listów Apostolskich:
módlcie się nieustannie.
Opowieść druga
Długo wędrowałem po różnych miejscach, a towarzyszyła
mi Jezusowa modlitwa, krzepiąc mnie i przynosząc mi
pociechę na wszystkich tych drogach, przy wszystkich
spotkaniach i zdarzeniach. Wreszcie poczułem, że lepiej
byłoby zatrzymać się gdzieś na jednym miejscu, by
zakosztować samotności, ale i postudiować Dobrotolubije,
które wprawdzie po trochu czytałem znalazłszy
schronienie na nocleg albo gdy odpoczywałem w ciągu
dnia, ale silne było we mnie pragnienie stałego
zagłębiania się w nie i czerpania z wiarą prawdziwego
pouczenia służącego zbawieniu duszy, przez modlitwę
serca. Jednak pomimo moich chęci, nigdzie, do żadnej
pracy stosownej do moich sił nająć się nie mogłem z
powodu całkowitego niedowładu mej lewej ręki już od
dzieciństwa i dlatego nie mogąc znaleźć stałego
schronienia, powędrowałem w kraje syberyjskie, do
arcypasterza Innocentego z Irkucka (Misjonarz, pierwszy
biskup lrkucka, żyt w latach 1682-1731, umarł w opinii
świętości).
Myślałem, że po syberyjskich lasach i stepach będę mógł
iść w ciszy i wygodniej mi zatem będzie zajmować się
modlitwą i czytaniem. Tak więc szedłem, ale wciąż z
modlitwą. Wreszcie, po krótkim czasie, poczułem, że
modlitwa sama zaczęła przenikać do mojego serca, to
znaczy serce, bijąc zwyczajnie, zaczęło jakby wymawiać
wewnątrz siebie słowa modlitwy przy każdym uderzeniu:
raz – Zbawco! dwa – Jezu! trzy – Chryste! i tak dalej.
Przestałem modlitwę wymawiać ustami i zacząłem
przysłuchiwać się temu, co mówi serce; pamiętałem, co
objaśniał mi zmarły starzec, że było to przyjemne. Potem
zacząłem odczuwać w sercu delikatny ból, a w myślach
taką miłość do Jezusa Chrystusa, że wydawało mi się, iż
gdybym Go zobaczył, to rzuciłbym się Mu do nóg i nie
wypuścił, całowałbym słodko, do łez, dziękując za to, że
poprzez swoje imię daje tak wielką pociechę ze swojej
łaskawości i miłości, niegodnemu i grzesznemu
stworzeniu.
Potem zaczęło się pojawiać w sercu jakieś kojące ciepło,
które rozchodziło się na całe piersi. Nakłoniło mnie to
w sposób szczególny do uważnego czytania Dobrotolubija,
żeby sprawdzić moje doznania i głębiej opanować
wewnętrzną modlitwę serca; obawiałem się bowiem, że bez
tego sprawdzenia mogę popaść w złudzenia albo przyjąć
to, co naturalne, za przychodzące z łaski, i zacząć
szczycić się tak szybkim zdobyciem umiejętności
modlitwy, o czym słyszałem od zmarłego starca.
Dlatego też szedłem teraz częściej nocami, a dnie
spędzałem przeważnie na czytaniu Dobrotolubija, siedząc
w lesie pod drzewami. Ach, ileż nowych, jak mądrych i
dotąd nie znanych mi rzeczy ukazała mi ta lektura!
Zajmując się nią, zakosztowałem takiej słodyczy, jakiej
dotąd nie mogłem sobie nawet wyobrazić. Wprawdzie w
niektórych miejscach książka była niezrozumiała dla mego
ograniczonego umysłu, ale skutki modlitwy serca były
objaśnieniem tego, czego nie mogłem pojąć. W dodatku
widywałem czasem we śnie mojego zmarłego starca; wiele
mi wyjaśniał i wciąż nakłaniał przede wszystkim do
pokory moją nierozumną duszę. Rozkoszowałem się tak
ponad dwa miesiące tego lata. Podróżowałem najczęściej
lasami i polnymi drogami: przychodzę do wsi, proszę o
torbę sucharów i garść soli, naleję sobie wody do
kubełeczka z brzozowej kory i znowu idę jakieś sto
wiorst.
Czy to za grzechy mojej godnej potępienia duszy, czy
wymagało tego moje życie duchowe, może dla lepszego
pouczenia mnie i doświadczenia, ale pod koniec lata
zaczęły pojawiać się próby. Było to tak. Wyszedłem na
jakąś szeroką drogę i o zmierzchu dopędziło mnie dwu
ludzi, sądząc z wyglądu ich głów byli to żołnierze, i
zażądali ode mnie pieniędzy.
Powiedziałem, że nie mam nawet kopiejki, ale nie
uwierzyli i bezczelnie krzyknęli – Łżesz!
Tacy jak ty wędrowcy zawsze mają pieniądze ze sobą! –
Jeden z nich powiedziawszy – Co będziemy z nim gadać –
rąbnął mnie pałką w głowę tak, że upadłem bez
przytomności. Nie wiem, czy długo tak leżałem, ale
ocknąwszy się zobaczyłem, że leżę na skraju lasu, przy
drodze, poszarpany, a mojej torby nie ma. Zostały tylko
odcięte sznurki, na których ją niosłem. Dzięki Bogu nie
zabrali moich papierów, które nosiłem w mojej starej
czapce, by w razie potrzeby móc je szybko pokazać.
Wstałem i zapłakałem gorzko, nie tyle z bólu głowy, ile
z żalu, że straciłem obie moje książki, Biblię i
Dobrotolubije, które były w skradzionej torbie. Ani w
dzień, ani w nocy nie przestawałem się tym smucić i
płakać. Gdzież teraz jest moja Biblia, którą czytałem i
zawsze miałem przy sobie już od najmłodszych lat? Gdzie
moje Dobrotolubije, z którego tyle zaczerpnąłem nauk i
pociechy? Utraciłem, nieszczęsny, ten pierwszy i ostatni
skarb mego życia, i to jeszcze zanim zdążyłem się nim
nasycić. Lepiej by mi było, gdyby mnie zabili, niż
teraz, gdy mam żyć bez tego duchowego pokarmu! Nie będę
mógł już go zdobyć!
Przez dwa dni ledwie powłóczyłem nogami, będąc u kresu
sił ze smutku, a na trzeci, całkiem utraciwszy siły,
ległem pod krzakiem i zasnąłem. I widzę oto we śnie,
jakbym był w samotni, w celi mojego starca i opłakiwał
mój smutek. Starzec, pocieszając mnie zaczął mówić –
Jest to dla ciebie lekcja oderwania się od rzeczy
ziemskich, byś lepiej wędrował do nieba. Przyszło to na
ciebie, byś nie popadł w duchowe łakomstwo. Bóg chce, by
chrześcijanin rzeczywiście wyrzekał się swojej woli,
chceń i wszelkich przywiązań i by całkowicie poddał się
woli Bożej. Bóg wszystkimi wydarzeniami kieruje dla
zbawienia człowieka. Chce zbawić wszystkich (1 Tm 2,~1).
Dlatego też nabierz otuchy i wierz, że wraz z pokusą da
Bóg i ocalenie (1 Kor 10,13). I wkrótce twoja radość
będzie większa od tego, co teraz cierpisz. – Przy tych
słowach obudziłem się, poczułem przypływ sił, a w mej
duszy – jakby jakieś świtanie i spokój. – Niech się
dzieje wola Boża – powiedziałem i przeżegnawszy się
ruszyłem dalej. Modlitwa po staremu zaczęła działać w
mym sercu i przez jakieś trzy dni wędrowałem spokojnie.
Wtem dopędzam na drodze etap, transport więźniów pod
strażą, zakutych w kajdany. Zrównawszy się z nimi
ujrzałem dwóch ludzi, którzy mnie ograbili, a ponieważ
szli oni z brzegu, upadłem im do nóg prosząc usilnie, by
powiedzieli, gdzie są moje książki. Najpierw nie
zwracali na mnie uwagi, ale potem jeden z nich zaczął –
Dasz coś, to powiemy, gdzie te twoje książki. Daj
rubelka. – Przysiągłem na Boga, że dam, na pewno dam,
choćbym miał w imię Chrystusa wyprosić u ludzi. Macie,
jeśli chcecie, bierzcie w zastaw moje papiery. –
Powiedzieli, że moje książki wiezie tabor wraz z innymi
skradzionymi rzeczami,
znalezionymi u nich podczas rewizji. – Jakże je
odzyskam? – Proś kapitana, który nas prowadzi. Rzuciłem
się ku kapitanowi, wszystko mu wyjaśniłem, i to
szczegółowo. A on, ot tak sobie, pyta – Czyżbyś ty umiał
czytać Biblię? Nie tylko umiem wszystko przeczytać –
odpowiedziałem – ale nawet i pisać: w Biblii jest
napisane, że jest ona moją własnością, a przecież i w
papierach moich podane jest to samo imię i nazwisko.
Kapitan zaczął – Te rzezimieszki, to zbiegli żołnierze,
mieszkali w ziemiance i łupili wielu. Wczoraj złapał ich
sprytny woźnica, któremu chcieli odebrać trojkę. Niech
będzie, oddam ci twoje książki, jeśli tu są, ale chodź z
nami na nocleg, tu, niedaleko, cztery wiorsty, przecież
nie zatrzymam etapu i taboru z twojego powodu. –
Rozmawiając z kapitanem z radością szedłem obok jego
wierzchowca. Zobaczyłem, że kapitan to człowiek dobry i
prawy, już niemłody. Pytał mnie, kim jestem, skąd i
dokąd idę, a ja opowiadałem mu najszczerszą prawdę. Tak
dotarliśmy do chaty, służącej za miejsce noclegu etapu.
Kapitan, odnalazłszy moje książki, oddał mi je i powiada
Dokądże teraz pójdziesz nocą, śpij u mnie w przedpokoju.
– Zostałem.
Odzyskawszy książki tak się ucieszyłem, że nie
wiedziałem, jak mam dziękować Bogu. Przycisnąłem je do
piersi i trzymałem, aż mi zdrętwiały ręce. Z moich oczu
płynęły łzy radości, a serce słodko biło w zachwycie!
Kapitan, patrząc na mnie, zapytał – Widać pokochałeś
czytanie Biblii. – Z radości nic nie mogłem na to
odpowiedzieć, wciąż płakałem. Ciągnął – Ja też, bracie,
pilnie czytam każdego dnia Ewangelię. – Mówiąc to
rozpiął mundur i wyjął maleńkie, kijowskie wydanie
Ewangelii, całe w srebrze. – Siadaj, opowiem ci, co mnie
do tego skłoniło. No, ale dajcie nam wreszcie kolację
Siedliśmy przy stole i kapitan zaczął opowiadać – Od
młodych lat służyłem, ale nie w garnizonie, a w armii
czynnej. Znałem swoje obowiązki i jako sumienny chorąży
lubiany byłem przez dowództwo, ale moje lata były tak
młode jak moi przyjaciele i na nieszczęście nauczyłem
się pić, i to tak, że w końcu stałem się nałogowcem: gdy
nie piję, jestem sumiennym oficerem, ale jak zahulam, to
i sześć tygodni nie wstaję z barłogu. Długo to znosili,
ale w końcu, za grubiańskie zachowanie wobec szefa, co
mi się po pijanemu zdarzyło, zdegradowali mnie do
zwykłego żołnierza na trzy lata, z jednoczesnym
przeniesieniem do garnizonu. Jeślibym się zaś nie
poprawił i nie przestał pić, to grozili najsurowszą
karą. W tym nieszczęsnym stanie jakże się starałem
powstrzymać, jak się nie leczyłem, ale w żaden sposób
nie mogłem rzucić mojego nałogu i dlatego chcieli mnie
nawet przenieść do rot aresztanckich.
Usłyszawszy to, nie wiedziałem, co ze sobą uczynić.
Siedziałem kiedyś zamyślony w koszarach, gdy nagle
przyszedł do nas jakiś mnich z księgą do zapisywania
datków na cerkiew. Każdy dał, co mógł, a on podszedł do
mnie i pyta: Czemuś taki smutny? Zacząwszy z nim
rozmowę, opowiedziałem mu o moim nieszczęściu.
Mnich, współczując mi, zaczął – Dokładnie to samo
zdarzyło się memu rodzonemu bratu i oto, co mu pomogło:
jego ojciec duchowny dał mu Ewangelię i stanowczo
nakazał, by bez chwili zwłoki, gdy tylko zachce mu się
wina, czytał rozdział Ewangelii, a jeśliby mu się
zachciało znowu, to i rozdział następny. Brat mój zaczął
tak postępować i w niedługim czasie przestało go ciągnąć
do picia; już piętnaście lat nie miał w ustach kropli
alkoholu. Postępujże i ty w ten sposób, a będzie z tego
pożytek. Mam Ewangelię, owszem, przyniosę ci.
Wysłuchałem go i mówię – Jakże mi pomoże twoja
Ewangelia, gdy żadne moje wysiłki ani leki nie mogły
mnie powstrzymać? – Powiedziałem to, ot tak, bo nigdy
Ewangelii nie czytywałem. – Nie mów tak – zaprzeczył
mnich – zapewniam cię, że będzie z tego pożytek. –
Następnego dnia mnich rzeczywiście przyniósł mi to oto
wydanie Ewangelii. Otworzyłem je, popatrzyłem,
spróbowałem czytać i mówię Nie wezmę tego, nic nie
rozumiem i nie nawykłem do cerkiewnych druków (Druki
wykonane alfabetem cyrylickim różnią się znacznie od
wykonanych wprowadzoną przez Piotra Wielkiego – 1708 rok
– tzw. grażdanką, tj. alfabetem świeckim – grażdanskij,
tu: niekościelny, świecki). – Mnich dalej mnie
przekonywał, że już w samych słowach Ewangelii tkwi
zbawienna moc, bo napisane jest w nich to, co mówił sam
Bóg. Nie musisz rozumieć, byleś czytał pilnie. Pewien
święty powiedział: Nawet jeśli ty nie rozumiesz Słowa
Bożego, to diabli wiedzą, co czytasz, i drżą, a przecież
nałóg pijaństwa to niewątpliwie ich sprawka. I jeszcze
ci powiem: Jan Złotousty (Zwany też Janem Chryzostomem,
doktor Kościoła, biskup Konstantynopola, żył w latach
ok. 350-407; największy mówca chrześcijańskiej
starożytności) pisze, że nawet miejsce, w którym
przechowuje się Ewangelię, odstrasza duchy ciemności i
jest niedostępne dla ich knowań.
Nie pamiętam, coś temu mnichowi dałem, wziąłem od niego
te Ewangelie, włożyłem do kuferka razem z innymi
rzeczami i zapomniałem o tym. Po pewnym czasie znowu
strasznie zachciało mi się wypić wina, jak najszybciej
otworzyłem kuferek, by wyjąć pieniądze i pędzić do
karczmy. Pierwsze, co mi wpadło w oczy, to były
Ewangelie. Zaraz wróciło mi żywe wspomnienie tego
wszystkiego, co mówił mnich, otworzyłem więc i zacząłem
od początku czytać pierwszy rozdział św. Mateusza.
Przeczytałem go do końca i właśnie… niczego nie
zrozumiałem. Przypomniało mi się jednak, że mnich mówił:
Nie musisz rozumieć, byleś pilnie czytał. Myślę: zatem
przeczytam drugi rozdział. Przeczytałem i zrozumiałem
więcej.
Dobrze, pomyślałem, zacznę trzeci, ale gdy tylko to
uczyniłem, w koszarach zabrzmiał sygnał dzwonka: wszyscy
na swoje miejsca! Nie mogłem już teraz wyjść za bramę i
w ten sposób wytrwałem.
Wstawszy z rana, i mając zamiar iść po wino, pomyślałem,
przeczytam rozdział Ewangelii – co się stanie?
Przeczytałem i nie poszedłem. Znowu mi się wina
zachciało – zacząłem czytać dalej i ulżyło mi. To mi
dodało otuchy i przy każdej myśli o winie zaczynałem
czytać rozdział Ewangelii. Im dalej, tym szło łatwiej, a
w końcu, gdy skończyłem czterech Ewangelistów, chęć
picia całkiem mi przeszła, zacząłem do tego odczuwać
obrzydzenie. W ten oto sposób od pełnych dwudziestu lat
napojów alkoholowych nie używam. Wszyscy dziwili się
przemianie, która we mnie nastąpiła: po upływie trzech
lat przywrócono mi rangę oficera, potem awansowałem
wyżej i wreszcie zostałem dowódcą. Ożeniłem się, trafiła
mi się dobra żona, dorobiliśmy się majątku i teraz,
dzięki Bogu, żyjemy, w miarę możliwości pomagamy
biednym, przyjmujemy w gościnę pielgrzymów. Mój syn też
już jest oficerem i dobry z niego chłopak. Posłuchaj, od
tej chwili, gdy ocaliłem me życie przed zapiciem się na
śmierć, poprzysiągłem sobie, że każdego dnia, aż do
końca życia, czytać będę Ewangelię, całego Ewangelistę w
ciągu doby, nie bacząc na przeszkody. Czynię to do dziś.
Jeśli obowiązków mam zbyt wiele i bardzo jestem
zmęczony, wtedy położywszy się wieczorem przymuszam moją
żonę lub syna, by czytali mi całą Ewangelię. W ten
sposób trzymam się mojej zasady, nie czyniąc wyjątków.
Jako wyraz dziękczynienia Bogu i na Jego chwałę
oprawiłem Ewangelie w czyste srebro i noszę je zawsze na
mojej piersi.
Opowiadanie kapitana napełniło mnie błogością i
powiedziałem – Widziałem i ja podobny przypadek. W
naszej wiosce pracował w fabryce pewien rzemieślnik,
wielki mistrz w swoim fachu, dobry, ceniony, ale na
nieszczęście popijał, i to często. Pewien bogobojny
człowiek poradził mu, by, gdy tylko przyjdzie mu ochota
na wino, odmawiał trzydzieści trzy razy Jezusową
modlitwę, a to na cześć Przenajświętszej Trójcy i według
liczby trzydziestu trzech lat ziemskiego życia Jezusa
Chrystusa. Rzemieślnik ów rady posłuchał, zaczął ją
wypełniać i wkrótce całkiem rzucił picie. Cóż jeszcze
dodać? Po trzech latach wstąpił do klasztoru.
- No dobrze, ale co jest ważniejsze – zapytał kapitan
modlitwa Jezusowa czy Ewangelia?
- To jest dokładnie to samo – odpowiedziałem – czym jest
Ewangelia, tym jest i Jezusowa modlitwa, bo przecież
święte imię Jezusa Chrystusa zawiera w sobie wszystkie
prawdy Ewangelii. Święci ojcowie powiadają, że modlitwa
Jezusowa jest streszczeniem całej Ewangelii.
Na koniec pomodliliśmy się, kapitan zaczął czytać od
początku Ewangelię według św. Marka, a ja słuchałem,
powtarzając w sercu modlitwę. Przed drugą godziną po
północy kapitan skończył Ewangelię i rozstaliśmy się, by
odpocząć.
Wstałem swoim zwyczajem wczesnym rankiem, wszyscy
jeszcze spali, i gdy tylko zaczęło świtać, zabrałem się
do czytania mojego ukochanego Dobrotolubija. Z jakąż
radością je otworzyłem! Jakbym ujrzał swego rodzonego
ojca, powracającego z dalekich krajów, albo
wskrzeszonego spośród umarłych przyjaciela. Ucałowałem
je, dziękując Bogu za to, że mi je zwrócił. Zaraz
zacząłem czytać Teolepta z Filadelfii (Autor pism
ascetycznych, żył w drugiej połowie XIII wieku.), w
drugiej części Dobrotolubija.
Zdziwiło mnie jego pouczenie, w którym zapraszał, by
człowiek wykonywał jednocześnie trzy czynności: siedząc
w refektarzu, powiada, ciału dawaj pożywienie, uchu
lekturę, a umysłowi – modlitwę. Wspomniałem jednak
miniony, tak radosny wieczór i to doświadczenie rozwiało
moje wątpliwości. Otworzyła się tu przede mną tajemnica:
umysł i serce to nie to samo!
Kiedy kapitan wstał, wyszedłem, by podziękować za jego
dobroć i pożegnać się.
Poczęstował mnie herbatą, dał mi rubla i rozstaliśmy
się. Pełen radości znów ruszyłem w drogę. Przeszedłem
już z wiorstę, gdy przypomniałem sobie, że przecież
żołnierzom obiecałem rubla, a akurat nieoczekiwanie go
mam. Dać go im, czy nie? Raz pomyślę: stłukli cię i
ograbili, a i tak go nie wydadzą, bo są pod strażą. To
znów przychodzi myśl inna: przypomnij sobie, że w Biblii
jest napisane: „Jeżeli nieprzyjaciel twój cierpi głód –
nakarm go. Jeżeli pragnie napój go” (Rz 12,19b-20a). A i
sam Jezus Chrystus mówi: „Miłujcie waszych
nieprzyjaciół” (Mt 5,44), i jeszcze: „Temu, kto chce
[...] wziąć twoją szatę, odstąp i płaszcz!”
(Mt 5,40) Przekonany tymi słowami wróciłem, podchodzę do
etapu, a tu akurat wyprowadzili wszystkich uwięzionych,
by ich prowadzić dalej. Podbiegłem szybko, wsunąłem im w
rękę tego mojego rubla i powiedziałem – Pokutujcie i
módlcie się. Jezus Chrystus kocha ludzi i was tak nie
zostawi! – Z tymi słowami odszedłem, ruszając w drogę w
innym kierunku.
Przeszedłszy jakieś pięćdziesiąt wiorst szeroką drogą
pomyślałem, że dla pewniejszego osiągnięcia samotności i
wygodniejszego czytania skręcę na drogę polną. Długo
wędrowałem przez lasy, gdzieniegdzie tylko napotykałem
niewielkie wioski. Czasem to i cały dzień przesiedziałem
w lesie, pilnie czytając Dobrotolubije. Wiele i to
cudownej wiedzy zaczerpnąłem z niego. Moje serce płonęło
chęcią zjednoczenia z Bogiem poprzez wewnętrzną
modlitwę, której umiejętność pragnąłem posiąść, kierując
się i sprawdzając wszystko poprzez lekturę
Dobrotolubija. Zarazem bolałem, że nie znajduję jeszcze
schronienia, gdzie mógłbym spokojnie oddawać się stałej
lekturze.
W tym czasie czytałem Biblię i czułem, że rozumiem ją
coraz lepiej, nie tak jak wcześniej, gdy zbyt wiele
wydawało mi się niejasne i często czułem się
zakłopotany. Słusznie powiadają święci ojcowie, że
Dobrotolubije jest kluczem do tajemnic Pisma Świętego.
Mając zatem taki przewodnik, zacząłem stopniowo rozumieć
ukryty sens Słowa Bożego. Tak zostało mi wyjawione, co
oznacza wewnętrzny, ukryty człowiek serca (1 P 3,4),
czym jest prawdziwa modlitwa, oddawanie czci w Duchu (J
4,23), czym królestwo Boże w nas (Łk 17,21), czym jest
wstawiennictwo Ducha Świętego, gdy prosi za nami
błaganiem niewymownym (Rz 8,26), co oznacza: „Wytrwajcie
we Mnie” (J 15,4), „Daj mi swe serce” (Prz 23,26),
„Przyobleczcie się w Pana Jezusa Chrystusa” (Rz 13,14;
por. Ga 3,27), a co zaślubiny Ducha w naszych sercach
(por. Ap 22,17), a co wołanie sercem: Abba! Ojcze! (Rz
8,15-16) i tyle innych miejsc Pisma. W tym czasie, gdy
zaczynałem modlić się sercem, wtedy wszystko, co mnie
otaczało, widziałem w jakiejś zachwycającej postaci:
drzewa, trawy, ptaki, ziemię, powietrze, światło.
Wszystko to jakby mówiło mi, że istnieje właśnie dla
ludzi, świadczy o Bożej miłości do człowieka, modli się
i wyśpiewuje chwałę Boga. Zrozumiałem wtedy, co nazywane
jest w Dobrotolubiju „znajomością mowy stworzenia” i
zobaczyłem, w jaki sposób można rozmawiać z Bożymi
stworzeniami.
Długo tak wędrowałem. W końcu trafiłem w takie odludne
miejsca, że przez trzy dni nie napotkałem ani jednej
wioski. Zjadłem już wszystkie suchary i posmutniałem na
myśl, że przyjdzie mi umrzeć z głodu. Zacząłem się
modlić w sercu i jak tylko to uczyniłem, przygnębienie
minęło, cały zdałem się na wolę Bożą, poweselałem i
uspokoiłem się.
Przeszedłszy kawałek drogi biegnącej wzdłuż ogromnego
lasu zobaczyłem przed sobą podwórzowego psa, który zeń
wybiegł. Przywołałem go, a on, podbiegłszy, zaczął się
do mnie łasić. Ucieszyłem się i pomyślałem: oto Boże
miłosierdzie! Pewnie w lesie pasie się jakieś stado, a
to jest oswojony pies pastucha. A może poluje tu jakiś
myśliwy. Tak czy owak, ale przynajmniej mogę prosić o
trochę chleba, bo już drugą dobę nie jadłem, albo mogę
dowiedzieć się o jakieś pobliskie osiedle. Pokręciwszy
się koło mnie i zobaczywszy, że nic nie dostanie, pies
znów pobiegł do lasu tą samą wąską ścieżką, z której
wybiegł na drogę.
Poszedłem za nim i po przejściu jakichś dwustu sążni
zobaczyłem między drzewami, że pies wlazł do nory i
wyglądając z niej zaczął szczekać.
Wtem zza grubego drzewa wychodzi chłop. Chudy, blady, w
średnim wieku. I pyta mnie, jak tu trafiłem, a ja
odpowiadam innym pytaniem: dlaczego tu siedzi?
Zaczęliśmy życzliwą rozmowę. Człowiek ów zaprosił mnie
do swej ziemianki, opowiedział, że jest leśniczym i
pilnuje tego lasu sprzedanego pod wyrąb. Poczęstował
mnie chlebem i solą i wywiązała się między nami rozmowa.
Zazdroszczę ci – powiedziałem – że tak wygodnie możesz
żyć z dala od ludzi, nie tak jak ja, tułam się z miejsca
na miejsce, obracam się wśród ludzi wszelkiego rodzaju.
Jeśli masz chęć – powiada – to proszę, żyj sobie tu i
ty. Tu niedaleko jest stara ziemianka poprzedniego
strażnika i choć trochę się obsunęła, to latem można w
niej jeszcze mieszkać. Papiery masz, chleba nam
wystarczy, każdego tygodnia przynoszą mi z naszej wsi.
Jest też strumyk, który nigdy nie wysycha. Ja sam,
bracie, żyję już tak dziesięć lat, tylko o chlebie i
wodzie, nigdy niczego więcej nie jem. Rzecz tylko w tym,
że jesienią, gdy chłopi skończą prace w polu, zjedzie
ich tu ze dwustu i las wyrąbią. Wtedy nic tu po mnie, a
i tobie żyć tu nie dadzą.
Wysłuchawszy tego wszystkiego, tak się ucieszyłem, że
padłbym mu do nóg. Wprost nie wiedziałem, jak mam Bogu
dziękować za miłość, jaką mi okazał Nad czym bolałem,
czego pragnąłem – wszystko to teraz nieoczekiwanie
otrzymuję. Do późnej jesieni jeszcze ponad cztery
miesiące i przez cały czas mogę korzystać z ciszy i
spokoju, by uważnie czytać Dobrotolubije dla poznania i
osiągnięcia nieustannej modlitwy serca. W ten oto
sposób, pełen radości, zamieszkałem zatem we wskazanej
mi ziemiance. Z tym pełnym prostoty bratem, który mnie
przygarnął, rozmawialiśmy coraz więcej, zaczął mi
opowiadać całe swe życie i swoje myśli.
- W mojej wsi – opowiadał – nie byłem ostatnim
człowiekiem. W swoim fachu byłem mistrzem, bawełniane
materiały farbowałem na czerwono, a samodziały na
niebiesko i tak żyłem sobie zadowolony, choć nie bez
grzechu: oszukiwałem, jak się dało w handlu, bez
potrzeby przysięgałem na Boga, kląłem ciężkimi wyrazami,
piłem i rozbijałem się. W naszej wiosce mieszkał stary
diak, który miał starą, stareńką książeczkę o Sądzie
Ostatecznym.
Zdarzało się, zajdzie do prawosławnych i czyta, dają mu
za to pieniądze. Zachodził i do mnie. Bywało: dasz mu
dziesięć kopiejek, a on czyta aż do pierwszego piania
koguta. Często słuchałem go pracując, a on czytał, jakie
to w piekle będą męki, jak przemienią się żywi, a
zmartwychwstaną umarli, jak to Bóg zstąpi na Sąd,
aniołowie zadmą w trąby, jaki ogień i smoła będą
przygotowane, i jak robak toczyć będzie ciała
grzeszników. Kiedyś, słuchając tego, wystraszyłem się i
pomyślałem: już mnie te męki nie miną! Stój, bierz się
za ratowanie duszy, módl się, może ci Bóg daruje twoje
grzechy. Zacząłem się zastanawiać, w końcu
zostawiłem swoje rzemiosło, chatę sprzedałem, a że byłem
sam, poszedłem do leśnej straży, byleby tylko od ludzi
dostać chleb, odzienie i woskowe świece do modlitwy.
Żyję już tak z górą dziesięć lat, jem tylko raz na
dzień, a i to sam chleb i wodę. Każdej nocy wstaję o
pierwszym pianiu koguta i do świtu modlę się, bijąc
pokłony aż do ziemi, a przed świętymi obrazami zapalam
po siedem świec. Za to w dzień, gdy obchodzę las, noszę
dla umartwienia na gołym ciele dwupudowe (pud – 6,3 kg)
łańcuchy. Nie przeklinam, wina i piwa nie piję, z nikim
się nie biję, z kobietami i dziewczynami nie zadawałem
się, jak długo żyję.
Na początku takie życie podobało mi się, ale teraz, pod
koniec, napadają mnie myśli, od których nie mogę się
opędzić. Przecież jeden tylko Bóg wie, czy wystarczy
twej modlitwy za grzechy, a życie masz trudne. A czy to
prawdę w tej książeczce napisali? Jakże to, umarły
zmartwychwstanie? Jakiś tam umarły sto czy więcej lat
temu, toć przecież i proch z niego nie został. A piekło
będzie, czy nie, któż to wie? Przecież nikt z tamtego
świata do nas nie zachodził, wygląda na to, że jak
człowiek umrze i zgnije, to i ginie bez śladu. Może tę
książeczkę napisali popi, ci najgłówniejsi, żeby nas
głupków nastraszyć, żebyśmy skromniej
żyli. Choć przecież i tak żyjesz na tej ziemi w trudzie
i nic cię nie cieszy, i na tamtym świecie też nic nie
będzie. I na co to wszystko? Nie lepiej to chociaż na
ziemi pożyć sobie wesoło, bez znoju? Takie to myśli mnie
nachodzą – ciągnął – i boję się, czy nie przyjdzie mi
wrócić do starego fachu!
Żal mi go było, gdy tego słuchałem. Pomyślałem też
sobie: Mówią, że to tylko uczeni i mądrzy bywają
wolnomyślicielami i w nic nie wierzą, a oto i nasza
brać, prości chłopi, jakie to bezbożne ma pomysły!
Pewnie świat ciemności do każdego ma dozwolony dostęp, a
na zwykłych ludzi jeszcze łatwiej mu napadać. Ze
wszystkich sił trzeba nabierać mądrości i umacniać się
Słowem Bożym przeciw wrogom duszy. I żeby choć trochę
pomóc i podtrzymać wiarę tego brata, wyjąłem z torby
Dobrotolubije, odnalazłem sto dziewiąty rozdział
wielebnego Hezychiasza (Mnich synajski, VII w.),
przeczytałem i zacząłem mu objaśniać, że powstrzymywanie
się od grzechów ze strachu przed piekielnymi mękami jest
daremne i bezowocne, dusza nie wyzwoli się od grzechów
popełnianych w myślach inaczej niż chroniąc umysł i
zachowując czystość serca. Wszystko to zaś można posiąść
dzięki modlitwie wewnętrznej. I jest jeszcze coś,
dodałem. Jeśli ktoś ze strachu przed piekielnymi mękami
albo nawet z pragnienia królestwa niebieskiego zaczyna
spełniać uczynki, które miałyby go zbawić, to święci
ojcowie nazywają to dziełem najemnika. Mówią oni, że lęk
przed męką jest drogą niewolnika, a pragnienie nagrody w
Królestwie – drogą najemnika. A Bóg chce przecież, byśmy
szli ku Niemu drogą synostwa, to znaczy, byśmy z miłości
i gorliwości ku Niemu żyli godnie i rozkoszowali się
zbawczym z Mim zjednoczeniem w duszy i sercu.
Ile byś się nie namęczył, choćbyś nie wiem jak utrudził
swe ciało i dokonał, jakich chcesz czynów, to jeśli nie
będziesz wciąż miał Boga w myślach, a nieustannej
Jezusowej modlitwy w sercu, nigdy nie uspokoisz twych
myśli, a do grzechu będziesz skłonny zawsze, nawet przy
najmniejszej okazji. Bierz się, bracie, za nieustanną
modlitwę Jezusową. Przecież na tym odludziu możesz się
nią zająć bez przeszkód, na owoce długo nic będziesz
czekał. Przestaną nachodzić cię bezbożne myśli.
Przyjdzie wiara i miłość do Jezusa Chrystusa, dowiesz
się, jak zmartwychwstaną umarli, a Sąd Ostateczny ukaże
ci się takim, jakim będzie. Dzięki modlitwie poczujesz
się w twym sercu tak lekki i radosny, że zdziwisz się i
nie będziesz już się nudzić i zadręczać tym twoim
dotychczasowym, mającym ci przynieść zbawienie, sposobem
życia.
Potem, jak tylko mogłem, wyjaśniłem mu, jak rozpocząć i
prowadzić nieustanną modlitwę Jezusową, jak nakazuje ją
Słowo Boże i pouczają święci ojcowie. Wyglądało na to,
że się godzi, trochę też się uspokoił. Po tym wszystkim
rozstałem się z nim, zamykając się we wskazanej przezeń
starej ziemiance.
Mój Boże, jakąż odczułem radość, spokój i zachwyt,
przekraczając progi tej pieczary albo jeszcze lepiej –
mogiły. Wydała mi się królewskim pałacem, pełnym
wszelakich rozkoszy i radości. Ze łzami radości
dziękowałem Bogu i myślałem: oto teraz, w takim spokoju
i ciszy, trzeba pilnie zająć się swoimi sprawami i
błagać Boga o dar rozumu. Tak to zacząłem najpierw
czytać Dobrotolubije, po kolei, od początku do końca, z
wielką uwagą. W niedługim czasie przeczytałem wszystko i
zobaczyłem, jak wielka jest w nim zawarta mądrość,
świętość i głębia. Ale ponieważ pisano tam o tak
licznych i różnych rzeczach, tak różnorodne były
pouczenia świętych ojców, to nie mogłem pojąć i streścić
sobie tego wszystkiego, czego chciałbym się dowiedzieć
zwłaszcza o modlitwie wewnętrznej, by znaleźć sposób
nauczenia się nieustannej, samoczynnej modlitwy serca. A
pragnąłem tego bardzo, stosownie do nakazu Bożego danego
przez Apostoła: „Starajcie się o większe dary” (1 Kor
12,31), a także: „Ducha nie gaście” (1 Tes 5,19). Wciąż
zatem myślałem, co mam czynić. Rozumu mi nie starcza,
zdolności też, wyjaśniać mi nie ma kto – zacznę
naprzykrzać się Panu poprzez modlitwę, a nuż Pan jakoś
pouczy. Po czym całą dobę nic nie robiłem, tylko
oddawałem się nieustannej modlitwie, nie przerywając jej
nawet na chwilę. Moje myśli wyciszyły się i zasnąłem.
I oto widzę we śnie, że jestem jakby w celi mojego
zmarłego starca, a on wyjaśnia mi Dobrotolubije i mówi –
Ta święta księga pełna jest wszelkiej mądrości. To
tajemnicza skarbnica rozumienia Bożych wyroków. Nie
wszędzie i nie dla wszystkich jest ona dostępna, ale na
miarę każdego, który pragnie zrozumieć, zawiera właściwe
pouczenia: dla mądrych – mądre, dla prostych – proste.
Dlatego wy – ludzie prości, winniście ją czytać w innej
kolejności niż ta, w jakiej ułożone są księgi świętych
ojców, bo jest to kolejność teologiczna.
Człowiek nieuczony, chcąc nauczyć się z Dobrotolubija
modlitwy wewnętrznej, winien je czytać tak: najpierw
księgę Nikifora mnicha (w części drugiej), następnie
księgę Grzegorza Synaity (całą, bez rozdziałów
krótkich), dalej Symeona Nowego Teologa o trzech
rodzajach modlitwy i słowo o wierze, a potem księgę
Kaliksta i Ignacego. U tych ojców zawarte są wszystkie
wskazówki i cała nauka o wewnętrznej modlitwie serca,
zrozumiałe dla każdego.
A jeśli szukałbyś pouczenia o modlitwie jeszcze bardziej
zrozumiałego, to znajdź w części czwartej krótki opis
sposobu modlitwy, dany przez przewielebnego patriarchę
Kaliksta Konstantynopolskiego. – Zacząłem szukać
wspomnianego pouczenia, jakby trzymając w rękach moje
Dobrotolubije, ale nie mogłem odnaleźć. Wtedy starzec
sam przerzucił kilka kart i powiedział – Masz tutaj!
Zaznaczę ci! – I podniósłszy z ziemi węgielek postawił
znak na marginesie, przy odnalezionym rozdziale. Uważnie
słuchałem wszystkiego, co mówił starzec i starałem się
to zapamiętać jak najmocniej, ze szczegółami.
Zbudziłem się, a ponieważ jeszcze nie świtało, leżałem i
powtarzałem w pamięci
wszystko to, co ujrzałem we śnie, i to, co mówił mi
starzec. Na koniec pomyślałem sobie: tylko Bóg wie, czy
widziałem duszę zmarłego starca, czy to moje myśli tak
się ułożyły, bo przecież często i dużo rozmyślam i o
Dobrotolubiju, i o starcu. Z takim niedowierzaniem
wstałem, zaczynało już świtać. I cóż widzę? Na kamieniu,
który służył mi za stół w mej ziemiance, Dobrotolubije
otwarte w tym samym miejscu, które pokazał mi starzec,
zaznaczone węgielkiem dokładnie tak samo, jak to
widziałem we śnie. Ba, nawet sam węgielek leżał przy
książce. Zdumiało mnie to, bo pamiętam dobrze, że
wieczorem książki tu nie było, leżała zamknięta przy
mojej głowie. Wiem też dobrze, że przedtem nie było
żadnego znaczka w miejscu, które mi wskazał starzec.
Wszystko to utwierdziło mnie w przekonaniu o
prawdziwości snu i o tym, że Bogu podobał się mój
świętej pamięci starzec. Wziąłem się więc za czytanie
Dobrotolubija w kolejności wskazanej mi przez starca.
Przeczytałem raz, potem drugi i lektura ta rozpaliła w
mej duszy zapał i gorliwość, by pełnić to, o czym
przeczytałem. Stało się dla mnie jasne i zrozumiałe, co
znaczy modlitwa wewnętrzna, jak się ją osiąga i jakie są
jej skutki, jak napełnia ona błogością duszę i serce,
jak tę słodycz rozpoznać – czy pochodzi ona od Boga, czy
to coś naturalnego, czy może jakieś czary.
Zacząłem przede wszystkim od znalezienia owego miejsca
serdecznego, według pouczenia Symeona Nowego Teologa.
Zamknąwszy oczy oglądałem umysłem, to jest wyobraźnią,
moje serce, pragnąc ujrzeć jego położenie po lewej
stronie piersi, i uważnie słuchałem jego bicia.
Najpierw zajmowałem się tym po pół godziny, kilka razy
dziennie. Zrazu niczego nie dostrzegałem oprócz
ciemności. Potem szybko ujrzałem serce i jakiś ruch w
nim. Potem wraz z oddechem zacząłem wprowadzać do serca
i wyprowadzać zeń Jezusową modlitwę. Według pouczenia
świętego Grzegorza Synaity oraz Kaliksta i Ignacego
czyniłem to tak: nabierałem powietrza i wpatrując się
umysłem w serce wyobrażałem je sobie i mówiłem – Zbawco,
Jezu Chryste – a wypuszczając powietrze – zmiłuj się
nade mną! Najpierw zajmowałem się tym po
godzinie, po dwie, im dalej, tym częściej tak się
ćwiczyłem, by wreszcie prawie cały dzień spędzać na tej
czynności. Kiedy przychodziła na mnie ociężałość,
lenistwo czy wątpliwości zaraz zaczynałem czytać w
Dobrotolubiju fragmenty, które pouczają o czynności
serca, i znowu pojawiała się chęć i gorliwość do
modlitwy.
Po jakichś trzech tygodniach zacząłem w sercu odczuwać
ból potem jakieś bardzo przyjemne ciepło, radość i
spokój. Pobudzało mnie to i zachęcało do tego, by z
coraz większą pilnością ćwiczyć się w modlitwie.
Wszystkie moje myśli były teraz tym zajęte i odczuwałem
wielką radość. Zacząłem też odtąd miewać w sercu i w
umyśle różne odczucia. Bywało, że coś rozkosznie wrzało
w mym sercu, napełniając je taką lekkością, wolnością i
pociechą, że cały czułem się odmieniony i wpadałem w
zachwycenie. Czasem znów czułem płomienną miłość do
Jezusa Chrystusa i do całego Bożego stworzenia. Innym
razem znów same płynęły z mych oczu słodkie łzy
dziękczynienia Panu, który umiłował mnie, przeklętego
grzesznika.
Bywało, że moje poprzednie, ograniczone rozumienie tak
się poprawiało, że z łatwością pojmowałem i rozważałem
to, o czym wcześniej nawet nie mogłem pomyśleć. Czasami
owo serdeczne rozkoszne ciepło rozlewało się po całym
mym ciele i ze wzruszeniem odczuwałem, że Bóg jest wciąż
przy mnie. Innym razem odczuwałem w mym wnętrzu wielką
radość płynącą z wzywania imienia Jezusa Chrystusa i
doświadczałem, co znaczą Jego słowa: „królestwo Boże w
was jest” (Łk 17,21).
Doznając takich i podobnych rozkosznych pociech
zauważyłem, że trojakie są skutki modlitwy serca: w
duchu, w zmysłach i w oświeceniach. Na przykład w duchu
są to: słodycz Bożej miłości, wewnętrzny pokój,
zachwycenie umysłu, czystość myśli, rozkoszne trwanie
myślą przy Bogu; w zmysłach: przyjemne uczucie tajania w
sercu, napełnienie słodyczą wszystkich członków, radosne
wrzenie w sercu, lekkość i rześkość, radość. życia,
niewrażliwość na choroby i smutki. Pośród oświeceń
wymienię: jasność umysłu, rozumienie Pisma Świętego,
pojmowanie mowy stworzenia, zerwanie z próżnością,
poznanie słodyczy życia wewnętrznego, przekonanie o
bliskości Boga i Jego ku nam miłości.
Po pięciu miesiącach tych samotnych modlitewnych ćwiczeń
i wspomnianych słodyczy tak przywykłem do modlitwy
serca, że trwałem na niej nieustannie, aż wreszcie
poczułem, że modlitwa już sama, bez żadnego z mej strony
pobudzania, dokonuje się i dźwięczy w mym umyśle i
sercu, nie tylko gdy czuwam, ale i we śnie nic jej nie
przerywa, nawet na najmniejszą chwilkę, cokolwiek bym
czynił Dusza moja błogosławiła Pana, a serce rozpływało
się w nieustannej radości.
Nadszedł czas wyrębu lasu, zaczęli się schodzić ludzie i
przyszło mi zostawić moje ciche schronienie.
Podziękowałem leśnikowi, pomodliłem się, ucałowałem ten
kawałek ziemi, na którym Bóg tak obdarzył mnie
niegodnego swą miłością, zarzuciłem torbę z książkami i
powędrowałem dalej. Jakoś długo tułałem się po różnych
miejscach, nim dobrnąłem do Irkucka. Moją pociechą i
radością w czasie całej tej drogi, podczas wszystkich
spotkań była spontaniczna modlitwa serca. Nigdy nie
przestawała mnie radować, choć w różnym stopniu,
cokolwiek czyniłem, gdziekolwiek się znajdowałem,
niczemu nie przeszkadzała, nic jej nie mogło
powstrzymać. Przeciwnie, gdy coś robię, a w sercu moim
trwa spontaniczna modlitwa, to i wszystko lepiej mi
idzie, gdy słucham czegoś uważnie albo czytam, a
modlitwa wciąż nie ustaje, w tym samym czasie odczuwam i
jedno, i drugie, tak jakbym się rozdwoił albo jakbym w
jednym ciele miał dwie dusze. Mój Boże! Jak pełen
tajemnic jest człowiek!… „Jak liczne są dzieła Twoje,
Panie! Ty wszystko mądrze uczyniłeś…” (Ps 104,24) Wiele
też napotkałem na mej drodze cudownych przypadków i
wydarzeń. Chciałbym je wszystkie opowiedzieć – dzień za
krótki. Choćby na przykład ten: kiedyś pod wieczór zimą
idę sam przez las, nocować w jakiejś wiosce. Już ją
widziałem, były do niej jakieś dwie wiorsty.
Znienacka napada na mnie, rzuca się, wielki wilk. Miałem
akurat w ręku wełniany
różaniec (W oryginale: czotki; od rosyjskiego sczitat’ –
liczyc, sznur wełniany lub jedwabny, z paciorkami lub
węzłami, służący do liczenia odmówionych modlitw lub
wykonanych pokłonów, używany także przez świeckich)
starca (zawsze nosiłem go ze sobą). Zamachnąłem się na
wilka i cóż się stało? Różaniec wyrwał mi się z ręki,
zaczepił o szyję wilka, a ten odskoczył ode mnie przez
jakiś kolczasty krzak, tylnymi łapami się w nim
zaplątał, a różańcem zaczepił o sęk suchego drzewa i
zaczął się szarpać. Nie miał się jednak jak wyrwać, bo
różaniec zacisnął mu się na szyi. Uczyniłem z wiarą znak
krzyża i podszedłem, by go uwolnić, a jeszcze bardziej z
obawy, że gdy on zerwie różaniec i ucieknie z nim, to
przepadnie ten mój drogocenny przedmiot. Ledwie zdążyłem
podejść i chwycić różaniec, gdy rzeczywiście wilk zerwał
się i przepadł bez śladu.
Podziękowawszy Bogu i wspomniawszy mego błogosławionego
starca szczęśliwie dotarłem do wsi, zaszedłem do zajazdu
i wyprosiłem nocleg. Wszedłem do izby. W bliższym jej
kącie siedziało przy stole dwu ludzi, jakiś staruszek, a
drugi, taki grubszy, w średnim wieku; nie wyglądali na
ludzi prostych. Obaj popijali herbatę. Zapytałem chłopa
pilnującego ich koni: co to za jedni? Odpowiedział, że
staruszek jest nauczycielem w szkole ludowej, a ten
drugi to pisarz w sądzie ziemskim, obaj szlachetnie
urodzeni. Wiozę ich na targ, jakieś dwadzieścia wiorst
stąd. Trochę posiedziałem, poprosiłem kobietę o igłę z
nitką, podszedłem do świecy i zacząłem zszywać mój
porwany różaniec. Pisarz popatrzył i mówi – Pewnieś za
gorliwie bił pokłony, skoroś różaniec zerwał? – Nie ja
go rozerwałem, a wilk – mówię. – Hm, czyżby to wilki się
modliły – powiedział, śmiejąc się, pisarz. Opowiedziałem
im więc szczegółowo, co się stało, i jak cenny jest dla
mnie ten różaniec. Pisarz znowu się zaśmiał i powiada: –
Dla was, świętoszków i obłudników, wszędzie same cuda! A
cóż tu świętego? Po prostu rzuciłeś tym w wilka, on się
przestraszył i uciekł. Przecież i psy, i wilki boją się,
gdy w nie rzucasz. A że się zaczepił w lesie? Nic
trudnego. Mało to rzeczy bywa na tym świecie i zaraz
wszystkiemu wierzyć, że to cuda?
Nauczyciel, gdy to usłyszał, powiada – Nie można tego
tak, łaskawy panie, osądzać! Nie zna pan przecież
naukowej strony zagadnienia… A ja dostrzegam w opowieści
tego wieśniaka tajemnicę natury i zmysłowej, i duchowej.
Jakże to? – zapytał – pisarz. Niech pan posłucha: choć
nie ma pan wyższego wykształcenia, to przecież raczył
się pan uczyć krótkiej historii świętej Starego i Nowego
Testamentu, z tego szkolnego wydania, w pytaniach i
odpowiedziach. Pamięta pan, że kiedy pierwszy stworzony
człowiek, Adam, był w stanie świętej niewinności, to
wtedy wszystkie zwierzęta były mu poddane, podchodziły
do niego z lękiem, a on nadawał im imiona. Starzec, do
którego należał kiedyś ten różaniec, był człowiekiem
świętym, a czymże jest świętość? Niczym innym jak
przywróceniem w człowieku grzesznym, poprzez liczne
trudy, stanu niewinności pierwszego człowieka. Kiedy
uświęca się dusza, to i ciało ulega uświęceniu. A w
dłoniach człowieka uświęconego był zawsze ten różaniec.
Zatem poprzez dotknięcia tego człowieka, zroszenie jego
potem, wszczepiona mu została święta moc, moc stanu
niewinności pierwszego człowieka. Oto tajemnica natury
duchowej! Zdolność odczuwania tej mocy dziedziczą do
dziś wszystkie zwierzęta, wyczuwają ją węchem, bo u
zwierząt nos jest najważniejszym narzędziem zmysłów. I
tak mamy tajemnicę natury zmysłowej!
Wy, ludzie uczeni – powiedział na to pisarz, podchodząc
do szafki – dysponujecie wielkimi mocami, posiadacie
mądrość, a my wszystko traktujemy tak, po prostu,
zwyczajnie: nalejesz kieliszek wódki, strzelisz sobie
jednego, to i siła się znajdzie. To już pana sprawa –
powiedział nauczyciel – a wiedzę naukową proszę
pozostawić nam. Podobało mi się to, co mówił nauczyciel.
Podszedłem do niego i powiedziałem – Pozwolę sobie,
ojczulku, powiedzieć coś jeszcze o moim starcu. I
opowiedziałem mu, jak go widziałem we śnie, jak dawał mi
wyjaśnienia, jak zaznaczył kartkę Dobrotolubija.
Nauczyciel słuchał tego wszystkiego uważnie, a pisarz
leżąc na ławie burczał – Prawdę ludzie mówią, że rozum
tracą, a jednak
Biblię czytają. Tak to jest! Jakiż to leśny diabeł ci po
nocach książki znaczył? Sam we śnie zrzuciłeś książkę na
podłogę i wymazałeś sadzą… To ci dopiero cud! Oj, ci
cwaniacy! Wieluśmy z tej braci w życiu widzieli! Pisarz
wymamrotał to, odwrócił się do ściany i zasnął.
Słysząc to zwróciłem się do nauczyciela, mówiąc – Jeśli
ma pan chęć, to pokażę tę książkę, w której jest
rzeczywiście znak, a nie jakieś maźnięcie sadzą. Wyjąłem
z torby Dobrotolubije i pokazuję je, mówiąc – Dziwię się
tej mądrości, jak mogła dusza, która nie posiada
przecież ciała, pisać węgielkiem? Nauczyciel obejrzał
znak i powiedział – Jest to tajemnica duchów.
Wyjaśnię ci ją, posłuchaj. Duchy, gdy pojawiają się w
cielesnej postaci żywemu człowiekowi, tworzą sobie ciało
z powietrza i świetlistej materii, a kiedy kończy się
czas ich pojawienia, oddają to, co wzięły z żywiołów. A
ponieważ powietrze jest sprężyste, ma moc ściskającą i
rozprężającą, to dusza, obleczona w nie, może wszystko
brać, czynić, pisać. Ale jaką to masz książkę? Dajże mi,
popatrzę! Otworzył akurat na mowie Symeona Nowego
Teologa. – Och, to pewnie dzieło teologiczne. Nigdy go
nie widziałem… – Książka ta, ojczulku, prawie cała
zawiera pouczenia o wewnętrznej modlitwie serca
polegającej na przyzywaniu imienia Jezusa Chrystusa.
Wyjaśnione to jest ze wszystkimi szczegółami przez
dwudziestu pięciu świętych ojców. Znam modlitwę
wewnętrzną – odpowiedział nauczyciel. Pokłoniłem mu się
do nóg i prosiłem, by mi coś o niej powiedział. – Cóż, w
Nowym Testamencie jest napisane, że człowiek i wszelkie
stworzenie poddane jest marności nie z własnej woli i
całe oczywiście wzdycha, dąży, pragnie wejść do wolności
dzieci Bożych (Rz 8,20-21). Owo tajemnicze wzdychanie
stworzenia i wrodzone dążenie dusz jest właśnie modlitwą
wewnętrzną. Nie trzeba się nam jej uczyć, trwa we
wszystkich i we wszystkim! Ale – zapytałem – jak ją
posiąść, odkryć i poczuć w sercu, uświadomić ją sobie i
przyjąć swoją wolą, dojść do tego, by działała w sposób
jawny, napełniała słodyczą, oświecała i ratowała? – Nie
pamiętam, by pisano gdzieś o tym w teologicznych
traktatach – odpowiedział nauczyciel. A tu, tu wszystko
jest opisane – wskazałem na książkę. Nauczyciel wziął
ołówek, zanotował nazwę Dobrotolubije i powiedział, że
na pewno zamówi tę książkę w Tobolsku i przyjrzy się jej
lepiej. Tak rozstaliśmy się.
Powędrowałem dalej, dziękując Bogu za rozmowę z
nauczycielem i modląc się za pisarza, by Pan sprawił, że
choć raz przeczyta on Dobrotolubije i zrozumie je ku
swemu zbawieniu.
A kiedyś wiosną znów, gdy przyszedłem do pewnej wioski,
zdarzyło mi się zatrzymać u kapłana. Był to człowiek
dobry i samotny, spędziłem u niego trzy dni. Przyjrzał
mi się przez ten czas i w końcu rzekł – Zostań u mnie,
będę ci płacił, potrzebny jest mi człowiek sumienny.
Widziałeś, że przy starej, drewnianej cerkwi buduje się
nowa, z kamienia. Nie mogę znaleźć pewnego człowieka,
który doglądałby robotników i siedział w kaplicy, by
zbierać datki na budowę, a widzę, że nadawałbyś się do
tego i mógłbyś tu żyć dobrze, wedle twych upodobań.
Siedziałbyś sam w kaplicy i modlił się do Boga, jest tam
akurat osobna izdebka dla stróża. Zostań, proszę, dopóki
cerkwi nie skończą budować. Chociaż długo odmawiałem, to
w końcu przymuszony prośbą kapłana musiałem się zgodzić.
Tak to zostałem tam na całe lato, aż do jesieni.
Zamieszkałem w izdebce przy kaplicy. Najpierw był tu
spokój i mogłem bez przeszkód oddawać się modlitwie,
choć wielu ludzi przychodziło do kaplicy, zwłaszcza w
dni świąteczne. Jedni, żeby się pomodlić, inni –
poziewać, a jeszcze inni, by ściągnąć coś z tacy na
datki. A ponieważ czasem czytałem czy to Biblię, czy
Dobrotolubije, to niektórzy z przychodzących, widząc to,
zaczynali ze mną rozmowę, a inni prosili, by im coś
przeczytać.
Po pewnym czasie zauważyłem, że jakaś wiejska dziewczyna
często zachodzi do kaplicy i długo się modli. Zacząłem
przysłuchiwać się jej mamrotaniu i okazało się, że
odmawia ona jakieś dziwne, nawet poprzekręcane modlitwy.
Zapytałem: któż cię tego nauczył?
Odpowiedziała, że matka, prawosławna chrześcijanka, bo
ojciec był odszczepieńcem i nie uznawał popów (Chodzi tu
o raskolników – od rosyjskiego raskoł – rozłam, zwanych
też starowiercami lub staroobrzędowcami, bowiem nie
zgodzili się na reformy patriarchy Nikona – XVII wiek.
Dzielili się na popowców i bezpopowców, nie uznających
hierarchii i obywających się bez duchownych.). Wyraziłem
żal z tego powodu i poradziłem jej, by odmawiała
modlitwy prawidłowo, jak to nakazuję nasz święty
Kościół. Dlatego wyjaśniałem jej Ojcze nasz i Raduj się
Bogarodzico Dziewico (Przyzwyczajeni do formy „Bądź
pozdrowiona” – Łk 1,28, utrwalonej w Zdrowaś Maryjo, nie
zauważymy może, że jest to inne tłumaczenie tego tekstu
oznaczające właśnie „Raduj się, wesel” i występujące w
wydaniach rosyjskich Biblii i w Biblii Poznańskiej. Od
tych stów zaczyna się modlitwa do Matki Bożej,
wspomniana tu jako odpowiednik Zdrowaś Maryjo), a w
końcu powiedziałem – Jak najczęściej i jak najwięcej
oddawaj się Jezusowej modlitwie, ona najpewniej dociera
do Boga i dzięki niej zbawisz swoją duszę. Dziewczyna
posłuchała uważnie mej rady i zaczęła w prostocie
postępować według niej. I cóż się stało? Po niezbyt
długim czasie wyznała, że przywykła do Jezusowej
modlitwy, że czuje nieustanną chęć stałego się nią
zajmowania, gdyby to tylko było możliwe; gdy się modli,
odczuwa przyjemność, a po skończeniu też czuje radość i
chęć, by modlić się dalej. Ucieszyłem się tym i
poradziłem jej, by nadal i to jeszcze bardziej zajmowała
się modlitwą w imię Jezusa Chrystusa.
Zbliżał się już koniec lata i liczni spośród
wstępujących do kaplicy przychodzili do mnie już nie
tylko po to, by posłuchać lektury czy rady, ale i z
różnymi swymi smutkami, nawet po to, bym pomógł im
odnaleźć rzeczy zagubione czy stracone. Pewnie niektórzy
uważali mnie za wróża. W końcu i wspomniana już
dziewczyna przyszła strapiona po radę, co ma robić. Jej
ojciec zamierzał bowiem wydać ją pod przymusem za
odszczepieńca, też bezpopowca, a udzielać ślubu miał
chłop. Czyż to będzie ważne małżeństwo? – wykrzyknęła –
toż to zwykły nierząd! Wolę uciec, gdzie oczy poniosą.
Powiedziałem jej Dokądże ty uciekniesz? Przecież cię
znajdą. W dzisiejszych czasach nigdzie się nie ukryjesz,
wszędzie cię znajdą. Już lepiej proś goręcej Boga, by
Jego Opatrzność zniweczyła zamiary twego ojca i
uchroniła twoją duszę od grzechu i herezji. Ten sposób
będzie pewniejszy niż ucieczka.
Czas mijał i zrobiło się tam nieznośnie od zgiełku i
pokus. W końcu lato też minęło i zdecydowałem się na
porzucenie kaplicy i wyruszenie, jak kiedyś, w moją
drogę. Przyszedłem więc do kapłana i mówię mu – Wiesz,
ojcze, czego mi trzeba: ciszy dla oddania się modlitwie,
a tu wszystko mnie rozprasza i przynosi mi szkodę. Byłem
ci posłuszny, na całe lato zostałem, teraz zwolnij mnie
i daj błogosławieństwo na moją samotną wędrówkę.
Kapłan nie miał na to ochoty i zaczął mnie namawiać Co
ci tu przeszkadza modlić się? Nie masz nic innego do
roboty, tylko siedzieć w kaplicy, a chleb przecież
dostajesz. Módl się tam proszę bardzo, choćby dzień i
noc, żyj sobie, bracie, z Panem Bogiem! Nadajesz się tu
i jesteś pożyteczny, głupstw nie gadasz, pieniądze Bożej
cerkwi zbierasz i oddajesz uczciwie. Bogu podoba się to
bardziej niż ta twoja samotna modlitwa. Co ci po tej
samotności, lepiej modlić
się z ludźmi. Bóg stworzył człowieka nie po to, by
myślał tylko o sobie, ale żeby jedni pomagali drugim, by
wzajemnie, jak kto może, prowadzili się ku zbawieniu.
Popatrzże na świętych i natchnionych nauczycieli: dzień
i noc krzątali się i troszczyli o Kościół, a przecież
wciąż jeszcze nauczali, a nie siedzieli w samotności,
kryjąc się przed ludźmi.
- Każdemu, ojcze, Bóg daje stosowny dar: wielu było
kaznodziejów, ale pustelników było też wielu. Jaką kto
znalazł w sobie skłonność, tak i postępował, wierząc, że
to sam Bóg wskazał mu w ten sposób drogę zbawienia. A co
mi odpowiesz na to, że liczni święci zrzekali się
godności arcypasterza, przeora i kapłana, uciekając w
miejsca samotne, by nie utracić pośród ludzi pokoju
duszy. W ten sposób św. Izaak Syryjczyk uciekł od swych
wiernych będąc biskupem, wielebny Atanazy z Atos (Zwany
też Atonitą, ur. ok. 925-930 roku, zmarł ok. 1012 roku.
Budowniczy pierwszego klasztoru na Górze Atos) porzucił
wieloosobowy klasztor, a wszystko to dlatego, że miejsca
te zbyt narażały ich na pokusy, a prawdziwie wierzyli
oni słowom Jezusa Chrystusa: „Cóż bowiem za korzyśe
odniesie człowiek, choćby cały świat zyskał, a na swej
duszy szkodę poniósł?” (Mt 16,26).
- Ale to byli święci – powiedział kapłan. – Jeśli święci
– odpowiedziałem – strzegli się, by nie ponieść szkody
obcując z ludźmi, to co pozostaje czynić słabemu
grzesznikowi? W końcu pożegnałem się z tym dobrym
kapłanem, a on wyprawił mnie w drogę okazując mi wiele
miłości.
Przeszedłem jakieś dziesięć wiorst i zatrzymałem się we
wsi, by przenocować. Spotkałem tam straszliwie chorego
wieśniaka i poradziłem jego bliskim, by przystąpił do
świętych tajemnic (To jest sakramentów: rosyjskie słowo
taina, tainstwo, odpowiada greckiemu mvsterion i
łacińskiemu sacramentum) Chrystusa. Zgodzili się i
rankiem posłali po kapłana do wsi, gdzie była cerkiew
tej parafii. Chciałem pozostać, pokłonić się świętym
darom i modlić się przy tej tak wielkiej tajemnicy.
Wyszedłem na ulicę, siadłem na przyzbie i czekam, by
powitać kapłana. Wtem z tyłu zabudowań wybiega ku mnie
nieoczekiwanie dziewczyna, która przychodziła modlić się
do kaplicy. – Skądżeś się tu wzięła? – zapytałem.
- Wyznaczyli już zaręczyny, by wydać mnie za tego
odszczepieńca, i uciekłam. – Pokłoniła mi się do nóg i
zaczęła prosić: – Okaż mi łaskę, zabierz mnie ze sobą,
zaprowadź do jakiegokolwiek żeńskiego klasztoru. Za mąż
iść nie chcę, będę żyć w klasztorze i oddam się
Jezusowej modlitwie. Ciebie posłuchają i przyjmą mnie.
- Ulitujże się – powiedziałem. – Dokąd cię zaprowadzę
Nie słyszałem tu o żadnym żeńskim klasztorze, w dodatku
nie masz papierów, jak z tobą pójdę? Po pierwsze nigdzie
cię nie przyjmą, po drugie schować się w dzisiejszych
czasach też ci się nie uda, zaraz cię złapią, odeślą
etapem na swoje miejsce, a jeszcze nałożą karę za
włóczęgostwo. Wracaj lepiej do domu i módl się do Boga,
a jak nie chcesz wychodzić za mąż, to udawaj, żeś na coś
chora.
Nazywa się to święte udawanie. Tak właśnie postąpiła
święta matka Klemensa, a także wielebna Marina, ratująca
się w męskim klasztorze, i tyle innych.
Gdyśmy tak siedzieli i rozważali, nagle ujrzeliśmy, że
czterech chłopów pędzi wozem zaprzęgniętym w parę koni,
i to wprost na nas. Dziewczynę chwycili, wsadzili na wóz
i jeden z nich odjechał. Trzech pozostałych związało mi
ręce i popędziło znów do wsi, w której spędziłem lato.
Na wszystkie moje usprawiedliwienia wykrzykiwali tylko –
Już my cię, świętoszku, nauczymy, jak się dziewczyny
uwodzi! Pod wieczór przyprowadzili mnie do urzędu, nogi
zakuli w żelazo i zamknęli do rana w areszcie, bym
czekał aż się zbierze sąd.
Dowiedział się o tym kapłan i przyszedł mnie odwiedzić.
Przyniósł coś na kolację, pocieszał mnie i mówił, że się
za mną ujmie i jako ojciec duchowny powie, że nie jestem
taki, za jakiego mnie uważają. Posiedział ze mną i
poszedł.
Późnym wieczorem przejeżdżał przez wieś naczelnik
powiatowej policji, zatrzymał się u starosty i tam
opowiedzieli mu o tym, co się wydarzyło. Kazał zaraz
zwołać posiedzenie, a mnie przyprowadzić do izby
sądowej. Zaprowadzili mnie, stoimy, czekamy. No,
przyszedł i naczelnik, był już pod dobrą datą, zasiadł w
czapce za stołem i woła – Hej, Epifanie! Ta dziewucha,
twoja córka, nic ci przecież z zagrody nie ściągnęła! –
Nie, ojczulku! A z tym bałwanem nie przyłapali ich na
jakichś sprawkach? – Nie, ojczulku! – Dobrze, zatem
sprawę rozsądzimy i postanowimy tak: z córką rozpraw się
sam, a temu zuchowi damy jutro nauczkę i przepędzimy go,
surowo nakazując, by się tu więcej nie pokazywał. No,
skończyłem!
Powiedziawszy to naczelnik powlókł się od stołu i ruszył
ku miejscu, gdzie spał, a mnie znowu wsadzili do
aresztu. Wczesnym rankiem przyszło dwóch – setnik i
dziesiętnik, wysiekli mnie rózgami i puścili wolno.
Poszedłem dalej, dziękując Bogu za to, że wyróżnił mnie
dając cierpieć dla Jego imienia. Było to dla mnie
pocieszeniem i jeszcze bardziej nakłaniało ku
nieustannej modlitwie serca.
Wszystkie te wydarzenia wcale mnie nie zasmuciły, tak
jakby zdarzyło się to komu innemu, a ja byłbym tylko
widzem. Nawet gdy mnie chłostali, starczało sił, by to
znosić – modlitwa napełniająca słodyczą serce na nic mi
nie pozwalała zwracać uwagi. Gdy przeszedłem cztery
wiorsty, spotkałem matkę dziewczyny; wracała z targu z
zakupami. Zobaczywszy mnie powiedziała – Nasz kawaler
rozmyślił się. Rozgniewał się, patrzcie go, na Akulinkę
za to, że mu uciekła. Dała mi potem matka dziewczyny
chleb i pieroga i powędrowałem dalej.
Dzień był ciepły i suchy, nie chciało mi się nocować w
byle jakiej wiosce i gdy wieczorem dostrzegłem w lesie
dwa ogrodzone stogi siana, rozłożyłem się w jednym z
nich na nocleg. Zasnąłem i we śnie widzę, jakbym szedł
drogą i czytał z Dobrotolubija rozdziały Antoniego
Wielkiego (Pustelnik egipski). Nagle dogania mnie mój
starzec i mówi – Czytasz nie to, co trzeba. Masz, czytaj
tu, wskazał mi trzydziesty piąty rozdział Jana z
Karpatos (Biskup wyspy Karpatos, VII-VIII w.), gdzie
było napisane: Czasem ten, kto poucza, wystawia się na
pohańbienie i cierpi pokusy za tych, którzy odnieśli
dzięki niemu duchową korzyść. I wskazał mi jeszcze
rozdział czterdziesty pierwszy tegoż autora, gdzie jest
powiedziane: Ci, którzy gorliwie oddają się modlitwie,
są otoczeni straszliwymi i okrutnymi pokusami. Potem
zaczął mówić – Bądź mężny-duchem i nie trap się!
Pamiętaj, co powiedział Apostoł: „Większy jest Ten,
który w was jest od tego, który jest w świecie” (1 J
4,4). Sam doświadczyłeś, że żadna pokusa nie jest
dopuszczona powyżej sił człowieka, a wraz z pokusą
wskazuje Bóg i szybkie wyjście (1 Kor 10,13). Ufność w
tę Bożą pomoc podtrzymywała i nakłaniała ku gorliwości i
wytrwałości świętych mężów modlitwy, którzy nie tylko
sami całe swe życie spędzili na nieustannej modlitwie,
ale pełni miłości pouczali o niej i otwierali do niej
dostęp innym, gdy tylko pozwalał na to czas i sytuacja.
Św. Grzegorz z Tesalonik (Znany też jako Grzegorz
Palamas; XIV wiek; obrońca hezychazmu, teolog, mnich z
Góry Atos i arcybiskup Tesalonik) tak o tym mówi: Nie
tylko my sami znaleźliśmy upodobanie, stosownie do
Bożego nakazu, w nieustannej modlitwie w imię Chrystusa,
ale do nas należy uczyć jej i ukazywać ją innym,
wszystkim w ogólności mnichom, ludziom świata, mądrym,
niewykształconym, mężom, żonom i dzieciom, i budzić w
nich wszystkich zapał ku nieustannej modlitwie. Podobnie
mówi wielebny Kalikst Telikudas (Asceta ze szkoły
Kaliksta i Ignacego): Ani myśli trwających przy Bogu (to
znaczy wewnętrznej modlitwy), ani życia kontemplacyjnego
i sposobów wznoszenia duszy ku górze, nie wolno
zatrzymywać tylko w swym umyśle, ale należy je
zapisywać, przepisywać, wyjaśniać, ku pożytkowi
wszystkich, by wzrastała wzajemna miłość. Mówi o tym
także Słowo Boże, że brat wspomagany przez brata jest
jak miasto warowne (Prz 18,19). Ze wszech miar należy
jednak unikać próżności i wystrzegać się, by Boże
pouczenia nie były rzucane na wiatr. Po przebudzeniu
poczułem wielką radość w sercu i pokrzepienie na duszy i
wyruszyłem w dalszą drogę.
Po długim czasie przydarzył mi się jeszcze pewien
przypadek. Niech będzie, opowiem i to. Pewnego razu,
mianowicie dwudziestego czwartego marca, poczułem
nieprzepartą chęć, by nazajutrz, w dzień poświęcony
Przeczystej Bożej Matce, gdy wspominamy Boże
Zwiastowanie, przystąpić do świętych Chrystusowych
sakramentów. Zapytałem o cerkiew.
Mówią: trzydzieści wiorst, więc resztę dnia i całą noc
szedłem, by zdążyć na jutrznię. Pogoda była jak
najgorsza: to śnieg, to deszcz, a do tego silny wiatr i
zimno. Po drodze wypadło przebyć nieduży strumień, ale
gdy wyszedłem na jego środek, lód mi się załamał pod
nogami i wpadłem po pas w wodę. Przemoknięty dotarłem na
jutrznię. Tak przetrwałem i jutrznię, i mszę, na której
Bóg pozwolił mi przystąpić do świętej Komunii.
Chciałem dzień ten spędzić w spokoju, by nic nie mąciło
radości ducha, i uprosiłem stróża cerkiewnego, a ten
pozwolił mi zostać do rana w swoim pomieszczeniu. Cały
dzień upłynął mi pośród niewypowiedzianej radości i
słodyczy w sercu. Leżałem na drewnianej pryczy w tej nie
opalanej izdebce jakby wypoczywając na Abrahamowym
łonie: silnie działała we mnie modlitwa. Miłość do
Jezusa Chrystusa i Matki Bożej przelewała się w sercu
słodkimi falami i jakby zanurzała moją duszę w pełen
pociechy zachwyt. Nadchodziła noc, gdy w nogach poczułem
silne łamanie i przypomniałem sobie, że je przemoczyłem.
Zlekceważywszy to, zacząłem jeszcze gorliwiej skupiać
się na modlitwie serca i przestałem odczuwać ból.
Rankiem chciałem wstać, ale widzę, ze nogami nawet
poruszyć nie mogę, wcale ich nie czułem i słabe były jak
z waty. Stróż przemocą ściągnął mnie z pryczy i
siedziałem tak w bezruchu dwa dni. Trzeciego dnia zaczął
wypędzać mnie ze swej izdebki, mówiąc – Jak mi tu
umrzesz, to dopiero będzie kłopot. Ledwie, ledwie
wypełzłem, pomagając sobie rękami, i zwaliłem się u
wejścia do cerkwi.
Przeleżałem tak dwa dni. Przechodzący obok mnie ludzie
nie zwracali uwagi ani na mnie, ani na moje prośby. W
końcu podszedł do mnie jakiś chłop, usiadł i zaczął
rozmawiać. A między innymi powiedział – Dasz co, to cię
wyleczę. Mnie też się coś takiego trafiło, znam na to
lekarstwo. – Dać to ci nic nie mogę – odpowiedziałem. –
A w torbie co masz? Same suchary i książki. – To może
chociaż popracujesz przez lato, jak cię wyleczę? –
Pracować też nie mogę, widzisz, że władam jedną tylko
ręką, druga prawie całkiem uschła. – To co w końcu
umiesz robić? – Nic, tylko czytać i pisać. Aha, pisać
umiesz! Dobrze, nauczysz pisać chłopaka, mojego syna.
Czytać to on trochę umie, ale chciałbym, żeby i pisał.
Nauczyciele chcą jednak za naukę drogo, dwadzieścia
rubli. Zgodziłem się i obaj ze stróżem przenieśli mnie
do starej, pustej łaźni na tylnym podwórzu.
Zaczął mnie leczyć. Nazbierał po polach, po podwórkach,
dołach na odpadki ze ćwierć korca takich na pół
rozpadających się kości, jakie trafił – ptasich,
bydlęcych, różnych. Wypłukał je, potłukł na drobno
kamieniem i nasypał do wielkiego dzbana. Przykrył go
potem dziurawą pokrywką, przewrócił do góry dnem i
postawił tak na wkopany w ziemię pusty garnek. Cały
dzban oblepił grubo gliną, obłożył drewnem, podpalił i
grzał tak ponad dobę.
Dokładając drew mówił – No i będzie z kości dziegieć.
Następnego dnia odkopał garnek, do którego nakapało
przez dziurę w pokrywce z pół kwarty gęstej, oleistej,
czerwonawej cieczy o silnym zapachu świeżego, surowego
mięsa. Kości w dzbanie z czarnych i spróchniałych
zrobiły się takie białe, czyste, przezroczyste jak
perłowa masa albo i same perły. Nacierał tą cieczą moje
nogi z pięć razy dziennie. I co się stało? Już
następnego dnia poczułem, że mogę poruszać palcami, na
trzeci – zginałem już nogi, a piątego dnia wstałem i
przespacerowałem się z kijkiem po podwórzu. Jednym
słowem po tygodniu nogi moje były silne jak dawniej.
Błogosławiłem za to Boga i myślałem sobie: jakąż wielką
mądrość Bożą widać w stworzeniu! Suche, spróchniałe,
należące już do ziemi kości jaką jeszcze zachowują w
sobie życiową siłę, jaką barwę, zapach i zdolność
działania na to, co jeszcze żywe – przywracania życia
temu, co umarłe. To jakby poręka przyszłego wskrzeszenia
ciał. Dobrze byłoby to pokazać leśnikowi, u którego
mieszkałem i który tak wątpił w powszechne
zmartwychwstanie ciał!
Powróciwszy w ten sposób do zdrowia zacząłem uczyć
chłopaka i jako wzór pisma dałem mu Jezusową modlitwę.
Kazałem mu ją przepisywać, pokazując, jak ładnie pisać.
Nie męczyło mnie to zajęcie, bo w ciągu dnia chłopiec
służył u zarządcy, a do mnie przychodził tylko wtedy,
gdy ten spał, to jest od świtu do późnej mszy. Chłopiec
był pojętny i wkrótce przyzwoicie zaczął coś pisać.
Zarządca zobaczył to i zapytał Któż to cię uczy? – i w
odpowiedzi usłyszał, że bezręki pielgrzym w starej
łaźni. Zaciekawiony zarządca, Polak, przyszedł mnie
zobaczyć i zastał mnie przy lekturze Dobrotolubija.
Porozmawiał ze mną i pyta – Cóż to czytasz? Pokazałem mu
książkę. – Ach, to Dobrotolubije – powiedział. –
Widziałem to u naszego księdza, gdy mieszkałem w Wilnie,
ale nasłuchałem się, że zawiera ona jakieś dziwne sztuki
czy sztuczki stosowane przy modlitwie, opisane przez
greckich mnichów, podobne do tych z Indii czy Buchary,
gdzie fanatycy siedzą i nadymają się, chcąc wywołać
łaskotanie w sercu, a z głupoty uważają te naturalne
odczucia za modlitwę, rzekomo zsyłaną im przez Boga.
Modlić się trzeba zwyczajnie, by wypełnić nasz obowiązek
względem Boga: wstajesz rano, odmawiasz Ojcze nasz, jak
nas nauczył Chrystus, i cały dzień jesteś w porządku, a
nie bez przerwy powtarzasz w kółko jedno i to samo. W
ten sposób, to kto wie, możesz i zmysły postradać, i
sercu zaszkodzić.
- Nie myśl tak, dobrodzieju, o tej świętej księdze.
Napisali ją nie prości greccy mnisi, a ludzie
starodawni, wielcy i święci, których także wasz Kościół
otacza czcią: Antoni Wielki, Makary Wielki (Znany też
jako Makary Egipski, żył w IV wieku, spędził 60 lat na
pustyni; był prawdopodobnie uczniem św. Antoniego
Pustelnika), Marek Asceta (Uczeń Jana Chryzostoma, opat
monasteru w Ancyrze – dzisiejsza Ankara, żył w V wieku.)
Jan Złotousty i inni. To od nich mnisi Indii i Buchary
przejęli ten sposób wewnętrznej modlitwy serca, ale
tylko go popsuli i wypaczyli, opowiadał mi o tym mój
starzec. A w Dobrotolubiju wszystkie pouczenia dotyczące
modlitwy serca wzięte są z Bożego Słowa, ze świętej
Biblii, w której ten sam Jezus, który polecił odmawiać
Ojcze nasz, nakazał także nieustanną modlitwę serca,
mówiąc: „Będziesz miłował Pana Boga swego całym swoim
sercem [...] i całym swoim umysłem” (Mt 22,37);
uważajcie, czuwajcie i módlcie się (Mk 13,33); trwajcie
we Mnie, a Ja w was (J 15,4). A święci ojcowie
przytaczając z Psałterza świadectwo króla Dawida:
„Skosztujcie i zobaczcie, jak dobry jest Pan” (Ps 34,9),
wyjaśniają, że chrześcijanin wszelkimi sposobami winien
starać się odkryć słodycz modlitwy, pociechy szukać w
modlitwie nieustannie, a nie tylko zwyczajnie, raz
dziennie, odmówić Ojcze nasz. Przeczytam panu zaraz, co
ci święci mężowie sądzą o tych, którzy nie dbają o
osiągnięcie i nauczenie się tej niosącej słodycz
modlitwy serca. Piszą oni, że ludzie tacy grzeszą
potrójnie: sprzeciwiają się Pismom natchnionym przez
Boga; nie uwzględniają, że istnieje wyższy i doskonalszy
stan duszy, zadowalają się tylko zewnętrznymi dobrymi
czynami i nie mogą pragnąć i pożądać prawdy, pozbawiając
się w ten sposób błogości i radości Pańskiej; wreszcie
po trzecie: oddają się marzeniom, wspominając swoje
zewnętrzne dobre uczynki, nierzadko wpadają w zachwyt
albo w pychę, i tak idą na zatracenie.
- Czytasz jakieś wzniosłe rzeczy – powiedział zarządca –
gdzie nam, ludziom ze świata, o to zabiegać! –
Najprościej będzie, gdy przeczytam panu o tym, jak w
codziennym ziemskim życiu dobrzy ludzie uczyli się
nieustannej modlitwy. Odszukałem w Dobrotolubiju to, co
powiedział Symeon Nowy Teolog o młodzieńcu Jerzym, i
zacząłem czytać. Spodobało się to zarządcy i powiedział
do mnie: – Pożycz mi tę książkę, przeczytam ją sobie w
wolnym czasie, poprzeglądam. – Proszę, na jedną dobę
mogę dać, na dłużej nie, bo czytam każdego dnia, bez
tego żyć nie mogę. – To przynajmniej przepisz mi to, co
przeczytałeś teraz, zapłacę ci. – Zapłata nie jest mi
potrzebna, przepiszę z miłością, byle tylko Bóg dał Panu
gorliwość w modlitwie. Zadowolony, natychmiast
przepisałem przeczytane przeze mnie słowa. On przeczytał
je swojej żonie i obojgu się to spodobało. Zaczęli mnie
czasem zapraszać.
Chadzałem do nich z Dobrotolubijem, czytałem je, a oni
słuchali, pijąc herbatę. Kiedyś zatrzymali mnie na
obiad. Żona zarządcy, miła staruszka, siedziała z nami
jedząc smażoną rybę i z nieuwagi udławiła się ością.
Chcieliśmy jej pomóc, nie udawało się, czuła silny ból
gardła i po dwóch godzinach położyła się do łóżka.
Posłali po lekarza, mieszkał stamtąd o trzydzieści
wiorst, a ja, okazawszy im współczucie, poszedłem, już
wieczorem, do domu. Pośród lekkiego snu usłyszałem nocą
głos mojego starca, ale nikogo nie widziałem. Głos mówił
do mnie – Ciebie to twój gospodarz wyleczył, a ty co?
Nie pomożesz żonie zarządcy?
Bóg nakazał współczuć bliźniemu. – Pomógłbym z radością,
ale jak? Nie znam na to żadnego środka. – Oto, co
zrobisz: od dziecka nie znosi ona oliwy z oliwek, tej w
najgorszym gatunku, nawet sam jej zapach powoduje u niej
mdłości, dlatego daj jej tego łyżkę, wypije, zwymiotuje,
ość się wyrwie, oliwa nasmaruje w gardle tę ranę, co ją
ość zrobiła, i kobieta będzie zdrowa. – Jakże jej dam
tej oliwy, gdy czuje do niej wstręt, przecież nie
wypije? – Każ mężowi, by trzymał ją za głowę, i szybko,
choćby na siłę, wlej jej w usta. Ocknąłem się,
natychmiast poszedłem do zarządcy, wszystko mu
opowiedziałem, a on powiada – Co tu teraz po twojej
oliwie, gdy żona już tylko rzęzi i bredzi, a szyja cała
spuchnięta. Zresztą, niech będzie, spróbujemy: oliwa to
lek taki, że ani nie zaszkodzi, ani nie pomoże. Nalał
kieliszek oliwy i jakoś daliśmy jej to wypić.
Natychmiast zaczęła silnie wymiotować, ość wyrwała się
zaraz z krwią, żonie zarządcy ulżyło i mocno zasnęła.
Rankiem przyszedłem ich odwiedzić, patrzę – siedzą,
spokojniutko piją herbatę i oboje dziwią się temu
uzdrowieniu, a jeszcze bardziej temu, jak to usłyszałem
we śnie, że ona nie znosi takiej oliwy, bo o tym nie
wiedział nikt oprócz nich obojga. Wreszcie przyjechał
także lekarz, żona zarządcy opowiedziała, co się jej
przydarzyło, a ja o tym, jak chłop wyleczył mi nogi.
Lekarz posłuchał i mówi – Ani jeden, ani drugi przypadek
mnie nie dziwi, w obu d
ziałała sama siła natury, ale zapiszę je ku pamięci.
Wyjął ołówek i zrobił notatkę w notesie.
Po tych wydarzeniach szybko rozeszły się po okolicy
słuchy, że jestem jasnowidzem i lekarzem, i znachorem.
Ze wszystkich stron bez przerwy zaczęli do mnie
przychodzić ludzie z różnymi sprawami i przypadkami,
przynosili mi podarki, zaczęli mnie poważać i dogadzać
mi. Patrzyłem na to przez tydzień, przestraszyłem się,
że wpadnę w pychę i wskutek rozproszenia jeszcze poniosę
szkodę, i potajemnie, nocą, uciekłem stamtąd.
Znowu ruszyłem w swą samotną drogę i poczułem taką
lekkość, jakby mi górę z pleców zdjęli. Modlitwa coraz
większą dawała mi pociechę, tak że czasem moje serce aż
wrzało ku Jezusowi Chrystusowi miłością bez miary i od
tego słodkiego wrzenia po całym moim ciele rozchodziły
się jakieś strumienie słodyczy. W mym umyśle tak wryła
się pamięć o Jezusie Chrystusie, że rozmyślając o
wydarzeniach Ewangelii, miałem je jakby przed oczami,
wzruszałem się i płakałem z radości, czasem znów czułem
w sercu taką radość, ze nie potrafię tego opowiedzieć.
Zdarzało się, że czasem i po trzy dni nie zachodziłem do
żadnej ludzkiej osady, w uniesieniu wydawało mi się, że
jestem sam tylko na świecie – jeden przeklęty grzesznik
przed obliczem miłosiernego i miłującego Boga. Cieszyła
mnie ta samotność, bo w niej słodycz modlitwy odczuwałem
silniej niż będąc pośród ludzi.
W końcu doszedłem do Irkucka. Pokłoniłem się świętym
relikwiom arcypasterza
Innocentego i zacząłem rozmyślać, dokąd iść dalej, bo
nie miałem chęci przebywać tu długo – miasto było bardzo
ludne. W zadumie szedłem ulicą i oto spotkał mnie jakiś
tutejszy kupiec, zatrzymał mnie i pyta – Jesteś
pielgrzymem? Może byś do mnie zaszedł? Przyszliśmy do
jego bogatego domu. Zapytał mnie, kim jestem, i
opowiedziałem mu swoje losy. Wysłuchał tego i powiada –
Powędrowałbyś do starej Jerozolimy. Tam jest świątynia,
co nie ma sobie równej! – Poszedłbym z radością –
odpowiedziałem – ale lądem nie ma jak – dojdę tylko do
morza, a morze przepłynąć? Czym zapłacę, dużo trzeba na
to pieniędzy. – Masz chęć – powiedział kupiec – to dam
ci na to sposób. Oto w zeszłym roku wyprawiłem już tam
pewnego staruszka, tutejszego mieszczanina. Upałem mu do
nóg, a on powiedział – Posłuchaj, dam ci list do Odessy,
do mego rodzonego syna. Mieszka tam i prowadzi handel z
Konstantynopolem. Ma statki i chętnie dowiezie cię do
Konstantynopola, a tam poleci swym pracownikom, by
znaleźli ci miejsce na statku płynącym do Jerozolimy, i
podróż opłaci. Przecież to nie kosztuje tak drogo.
Posłyszawszy to ucieszyłem się, gorąco podziękowałem
memu dobroczyńcy za jego łaskę, a przede wszystkim
błogosławiłem Boga za to, że okazuje ~ swoją ojcowską
miłość i troszczy się o mnie, przeklętego grzesznika, co
żadnego dobra nie czyni ani sobie, ani innym, a darmo,
nic nie robiąc, zjada cudzy chleb. Trzy dni gościłem u
mego dobrodzieja kupca. Tak jak mi obiecał, napisał o
mnie list do swego syna i oto teraz idę do Odessy z
zamiarem dotarcia do świętego grodu Jerozolimy, ale nie
wiem, czy Bóg pozwoli pokłonić się Jego życiodajnemu
grobowi.
Opowieść trzecia
Tuż przed opuszczeniem Irkucka zaszedłem jeszcze do
ojca duchownego, z którym tyle rozmawiałem. Powiedziałem
– Na dobre ruszam w drogę do Jerozolimy. Przyszedłem się
pożegnać i podziękować za tę chrześcijańską miłość do
mnie, niegodnego pielgrzyma.
Odpowiedział – Niech Bóg błogosławi twą drogę, ale
właściwie dlaczego nic mi nie opowiedziałeś o sobie, kim
jesteś i skąd pochodzisz? Wiele nasłuchałem się o twoich
wędrówkach, ale byłoby czymś ciekawym dowiedzieć się o
twym pochodzeniu i życiu poprzedzającym twoje
pielgrzymowanie. – Dobrze – powiedziałem – chętnie
opowiem i o tym. Nie będzie to historia długa.
Urodziłem się na wsi, w guberni orłowskiej. Po śmierci
ojca i matki zostało nas dwóch: ja i mój starszy brat.
On miał lat dziesięć, a ja dwa, trzeci szedł. Wziął nas
do siebie na utrzymanie dziadek, staruszek zamożny i
szlachetny, miał zajazd przy wielkim szlaku i wielu
przyjezdnych zatrzymywało się u niego z powodu jego
dobroci. Zamieszkaliśmy więc u niego. Mój brat był
usposobienia żywego i wciąż biegał po wsi, a ja więcej
kręciłem się koło dziadka. W święta chodziliśmy z nim do
cerkwi, a w domu często czytywał Biblię, tę samą, którą
mam ze sobą. Brat mój wyrósł, ale zepsuł się – nauczył
się pić. Miałem już siedem lat i kiedyś leżeliśmy z
bratem na piecu. Zrzucił mnie wtedy i coś mi się zrobiło
w lewą rękę. Nie władam nią od tamtego czasu do dziś –
uschła cała.
Dziadek widząc, że nie będę się nadawał do wiejskiej
pracy, zaczął uczyć mnie czytania i pisania, a że nie
miał elementarza, to uczył mnie na tej Biblii, o tak:
pokazywał litery, kazał składać je w słowa, ale i
zapamiętywać. Tym sposobem, sam nie wiem kiedy,
powtarzając za nim, z biegiem czasu nauczyłem się
czytać. W końcu dziadek zaczął gorzej widzieć i często
kazał mi czytać Biblię, a sam słuchał i poprawiał.
Nierzadko bywał u nas pisarz ziemski, który pismo miał
przepiękne. Przyglądałem się więc, gdy pisał, bo mi się
to bardzo podobało, i sam, patrząc na mego, zacząłem
kaligrafować słowa, on mi je pokazywał, dawał papier i
atrament, przygotowywał pióra.
I tak nauczyłem się pisać. Dziadek cieszył się tym i tak
mnie pouczał – Dzięki Bożej pomocy umiesz już czytać i
pisać, i wyrośniesz na ludzi. Dlatego błogosław Pana za
to i módl się często. Chodziliśmy więc do cerkwi na
wszystkie nabożeństwa, a i w domu modliliśmy się często.
Mnie kazali odmawiać „Zmiłuj się nade mną, Boże” (Ps
51), a dziadek z babcią bili pokłony albo klęczeli.
Miałem już siedemnaście lat, gdy babcia umarła. Dziadek
mówi do mnie – Gospodyni w domu nie ma, jakże tak bez
kobiety? Twój starszy brat zmarnował sobie życie, ciebie
chcę ożenić. Wymawiałem się swoim kalectwem, ale dziadek
się upierał i ożenili mnie. Znaleźli mi dziewczynę
poważniejszą, miała dwadzieścia lat, i dobrą. Po roku
dziadek śmiertelnie zachorował. Przywołał mnie, zaczął
się żegnać i mówi – Oto twoje są dom i cały spadek. Żyj
w zgodzie z sumieniem, nikogo nie oszukuj, a najwięcej
to módl się do Boga, bo od Niego wszystko mamy. W niczym
nie pokładaj nadziei, tylko w Nim. Do cerkwi chodź,
Biblię czytaj, za dusze nasze się módl. Masz tu tysiąc
rubli, pilnuj ich, nie trać na darmo, ale też nie bądź
skąpy – ubogim i cerkwiom Bożym dawaj jałmużnę.
Tak to umarł i pochowałem go. Brat zazdrościł, że zajazd
i majątek dziadek zostawił tylko mnie, i zaczął się
złościć, a wróg ludzi, diabeł, tak mu pomagał, że nawet
chciał mnie zabić. W końcu, oto co uczynił nocą, gdy
spaliśmy, a w zajeździe nikogo nie było: włamał się do
spiżarni, gdzie schowałem pieniądze, wyciągnął je z
kufra i wzniecił pożar. Posłyszeliśmy coś dopiero wtedy,
gdy cały dom i zajazd stały w płomieniach, i ledwie
wyskoczyliśmy przez okienko, w tym tylko, w czym
spaliśmy. Biblię mieliśmy u wezgłowia i zdążyliśmy ją
pochwycić. Patrzyliśmy na płonący dom i mówiliśmy do
siebie – Dzięki niech będą Bogu!
Ocalała przynajmniej Biblia, będzie czym się w smutku
pocieszyć. Całe nasze mienie spłonęło, a brat mój
zniknął bez wieści. Dopiero później, gdy zaczął pić i
przechwalać się, dowiedzieliśmy się, że to on zabrał
pieniądze i podpalił zajazd.
Zostaliśmy nadzy i bosi, prawdziwie ubodzy. Jakoś
zapożyczyliśmy się, zbudowaliśmy chałupkę i zaczęliśmy
żyć jak biedacy. Moja żona była mistrzynią, gdy chodzi o
rękodzieło: umiała tkać, prząść, szyć, brała od ludzi
różne prace, trudziła się dzień i noc, utrzymywała nas
oboje. Z powodu bezwładu ręki nie mogłem nawet wyplatać
łapci. Bywało, że tka albo przędzie, ja siedzę przy
niej, czytam Biblię, a ona słucha i popłakuje. Kiedy
pytam ją – Czemuż to płaczesz? Przecież żyjemy,
dziękować Bogu – to mi odpowiada – Wzrusza mnie, jak to
w Biblii dobrze jest wszystko napisane. Pamiętaliśmy
także o dziadkowym poleceniu – pościliśmy często,
każdego ranka odmawialiśmy akatyst (Hymn ku czci
Najświętszej Maryi Panny, VI w.) ku czci Bogarodzicy, a
wieczorem, by nie ulec pokusie, oddawaliśmy po tysiąc
pokłonów, i tak żyliśmy sobie spokojnie dwa lata. Było
jednak coś dziwnego, bo choć o modlitwie wewnętrznej
biegnącej w sercu nie mieliśmy pojęcia i nigdy o niej
nie słyszeliśmy, a modliliśmy się zwyczajnie, językiem,
bezmyślnie biliśmy te nasze pokłony, kiwaliśmy się jak
bałwany, to jednak lubiliśmy się modlić i nawet długa,
zewnętrzna, niezrozumiała modlitwa nie wydawała się
trudna, ale odmawialiśmy ją zadowoleni. Widać prawdę
powiedział mi pewien nauczyciel, że we wnętrzu człowieka
bywa tajemna modlitwa, o której nawet on sam nie wie,
jak to biegnie ona w duszy w sposób niepojęty i pobudza
do modlitwy takiej, jaką kto zna i umie.
Po dwóch latach takiego życia żona moja dostała nagle
silnej gorączki, przyjęła świętą Komunię i dziewiątego
dnia zmarła. Zostałem sam jeden, pracować nie mogłem,
przyszło mi chodzić po ludziach, a wstyd mi było prosić
o jałmużnę. W dodatku taki mnie jeszcze naszedł smutek
po śmierci żony, że nie wiedziałem już, gdzie się mam
podziać. Zdarzało się, że wejdę do swej chatki, zobaczę
jej ubranie, albo jakąś chustkę i jak nie zapłaczę,
bywało, że padałem bez zmysłów. Nie mogłem dalej znosić
mego smutku żyjąc tam nadal. Dlatego sprzedałem moją
chatę za dwadzieścia rubli, a ubrania, moje i żony,
rozdałem ubogim. Z powodu mego kalectwa dali mi papiery
zwalniające mnie na zawsze, a ja natychmiast wziąłem
swoją umiłowaną Biblię i poszedłem, gdzie oczy poniosą.
Wyruszając pomyślałem: Dokądże teraz pójdę? Najpierw,
już wiem, do Kijowa, pokłonić się świętym relikwiom i
prosić o pomoc w mym smutku. Zaraz mi się lżej zrobiło,
jak to postanowiłem, i doszedłem do Kijowa z radością.
Od tamtej pory, już trzynaście lat, bezustannie
pielgrzymuję po różnych miejscach, wiele obszedłem
cerkwi i monasterów, a teraz to już więcej tułam się po
stepie i polach. Nie wiem, czy pozwoli mi Pan dojść do
świętej Jerozolimy. Czas już by, tam, jeśli taka będzie
wola Boża, pochować moje grzeszne kości.
- A ile masz lat? – Trzydzieści trzy. – Toż to wiek
Chrystusa!
Opowieść czwarta
Mnie zaś dobrze jest być blisko Boga, w Panu wybrałem
sobie schronienie.
Ps 73[72],28
- Ma rację rosyjskie przysłowie: „Człowiek planuje, a
Bóg dysponuje” – powiedziałem, wróciwszy do mojego ojca
duchowego. – Pomyślałem sobie, że dziś będę już na dobre
w drodze do świętego grobu Jeruzalem, a okazało się
inaczej: zupełnie nieprzewidywany przypadek zmusił mnie
do pozostania tu, i to jeszcze na trzy dni. Nie mogłem
się powstrzymać, by nie przyjść do Ciebie, opowiedzieć o
wszystkim i zasięgnąć rady co do mojej decyzji w
przypadku, który tak nieoczekiwanie napotkałem.
Pożegnawszy się ze wszystkimi ruszyłem z Bożą pomocą w
swoją drogę i właśnie miałem już minąć rogatkę, gdy
zobaczyłem, że u bramy ostatniego domu stoi znajomy mi
człowiek, który kiedyś
pielgrzymował tak jak ja i którego nie widziałem jakieś
trzy lata. Pozdrowiliśmy się i zapytał mnie, dokąd idę.
Odpowiedziałem – Chciałbym, jeśli to spodoba się Bogu,
iść do starej Jerozolimy. – Dzięki Bogu! – podchwycił –
oto mam tu dla ciebie dobrego towarzysza podróży. – Bóg
niech będzie z tobą i z nim – powiedziałem – czyż nie
wiesz, że zgodnie ze swoim zwyczajem nigdy nie chodzę z
innymi i przyzwyczaiłem się zawsze wędrować samotnie? –
Ależ posłuchaj: Wiem, że ten towarzysz podróży spodoba
ci się. I jemu z tobą, i tobie z nim będzie dobrze.
Popatrz sam: ojciec właściciela domu, w którym wynająłem
się do pracy, idzie, stosownie do uczynionego ślubu,
także do starego Jeruzalem i będzie ci z nim miło. To
tutejszy mieszczanin, staruszek dobry i w dodatku
całkiem głuchy, tak że choćbyś nie wiem jak krzyczał,
nic nie usłyszy. Chcesz go o coś zapytać – pisz na
kartce, wtedy odpowie. Dlatego nie dokuczy ci w drodze,
nie będzie z tobą o niczym rozmawiać, zresztą i w domu
coraz więcej milczy. A ty dla niego będziesz w drodze
kimś niezbędnym. Syn daje mu konia i wóz do Odessy, ma
je tam sprzedać. Wprawdzie staruszek chciałby iść
piechotą, ale z powodu jego bagażu i pewnych darów dla
Grobu Pańskiego pójdzie z nim i koń, tak że i ty możesz
swoją torbę wrzucić na wóz. Pomyśl teraz, jak można
starego i głuchego człowieka puścić samego z koniem w
taką daleką drogę? Szukali, a jakże, szukali
przewodnika, ale wszyscy chcą bardzo drogo, a i tak
niebezpiecznie puścić go z nieznanym człowiekiem, ma
przecież ze sobą i pieniądze, i rzeczy. Zgódź się,
bracie, doprawdy, będzie dobrze. Zgódź się ku chwale
Boga i z miłości do bliźniego. A ja już polecę cię moim
gospodarzom i oni niezmiernie będą temu radzi. To dobrzy
ludzie i lubią mnie, pracuję już u nich dwa lata.
Porozmawialiśmy tak u bramy, on zaprowadził mnie do
domu, do gospodarza, i ja, zobaczywszy, że to chyba
rodzina szlachetna, zgodziłem się na ich propozycję.
Postanowiliśmy zatem ruszyć w drogę w trzeci dzień świąt
Bożego Narodzenia, jeśli Bóg pobłogosławi, po
wysłuchaniu Bożej liturgii.
Oto jakie nieoczekiwane przypadki trafiają się na drodze
życia! I wciąż Bóg i Boża Opatrzność kierują naszymi
czynami i zamierzeniami, jak to jest napisane: „to Bóg
jest w was sprawcą i chcenia, i działania” (Flp 2,13).
Wysłuchawszy tego mój ojciec duchowny
powiedział-cieszę się z całego serca, umiłowany bracie,
że Bg nieoczekiwanie pozwolił mi cię ujrzeć po tak
krótkim czasie. A ponieważ jesteś teraz wolny, to z
lubością przetrzymam cię tu dłużej, a ty mi jeszcze
więcej opowiesz o tych pouczających spotkaniach, które
przytrafiły ci się na twojej długiej drodze pielgrzyma,
bo i twoich wcześniejszych opowieści słuchałem uważnie i
z przyjemnością. – Uczynię to z radością –
odpowiedziałem i zacząłem mówić.
Wiele się zdarzyło, i dobrego, i złego. Nie o wszystkim
warto długo opowiadać, wiele już zapomniałem, bo
starałem się szczególnie zapamiętać tylko to, co
kierowało i pobudzało moją leniwą duszę ku modlitwie.
Wszystko inne wspominałem rzadko, albo, by powiedzieć
lepiej, starałem się zapominać to, co minęło, zgodnie z
pouczeniem św. Pawła Apostoła, który powiedział:
„Zapominając o tym, co za mną, a wytężając siły ku temu,
co przede mną, pędzę
ku wyznaczonej mecie, ku nagrodzie, do jakiej Bóg wzywa
w górę” (Flp 3,13-14). Przecież i zmarły mój
błogosławiony starzec mawiał, że to, co chce
przeszkodzić modlitwie serca, napada nas z obu stron, z
lewej i z prawej. Jeśli nie może przeszkodzić w
modlitwie bzdurnymi pomysłami i grzeszną wyobraźnią, to
odnawia w pamięci budujące wspomnienia, napędza
wspaniałych myśli, byle tylko czymkolwiek oderwać od
modlitwy, której nie może ścierpieć. Jest to czysta
kradzież: dusza zlekceważywszy rozmowę z Bogiem, zwraca
się z upodobaniem ku rozmowie z samą sobą albo ze
stworzeniami. I dlatego uczył mnie, by w czasie modlitwy
nie dopuszczać nawet najpiękniejszych myśli duchowych, a
i po skończeniu dnia, jeśli zdarzy się zobaczyć, że
więcej czasu minęło na budujących rozmyślaniach i
rozmowach niż na prawdziwej, niewidzialnej dla innych
modlitwie serca, by uznać to za brak umiarkowania albo i
za wyrachowaną duchową chciwość, szczególnie u
początkujących, dla których jest czymś koniecznym, by
czas spędzany na modlitwie był znacznie dłuższy niż
poświęcony innym pobożnym zajęciom. Ale też nie sposób
wszystkiego zapomnieć. Niektóre rzeczy tak głęboko same
wbiły się w pamięć, że nawet dawno nie wspominane
pamięta się żywo, jak na przykład pewną szlachetną
rodzinę, u której Bóg pozwolił mi spędzić kilka dni, co
stało się tak: W czasie mojego pielgrzymowania po
tobolskiej guberni zdarzyło się, że przechodziłem przez
jakieś powiatowe miasteczko. Sucharów zostało mi już
niewiele i wszedłem do pewnego domu, by poprosić o chleb
na drogę. Gospodarz powiedział do mnie – Dzięki Bogu,
przyszedłeś w samą porę. Akurat moja żona wyjęła chleby
z pieca. Masz tu ciepły bochen, pomódl się za nas.
Podziękowałem i zaczynam wkładać chleb do torby, gdy
gospodyni spojrzała i mówi – Jakiś ten twój worek lichy,
cały się powycierał, dam ci inny. I dała mi dobry, mocny
worek. Podziękowałem im z całej duszy i poszedłem dalej.
Wychodząc z miasta poprosiłem w maleńkim sklepiku o
trochę soli, a sklepikarz nasypał mi jej w mały
woreczek. Cieszyłem się w duchu i błogosławiłem Boga za
to, że mnie niegodnego kieruje do ludzi tak dobrych.
Oto, myślałem sobie, przez cały tydzień, zadowolony,
będę spać nie troszcząc się o pożywienie. „Błogosław,
duszo moja, Pana!” (Ps 103,1 i 104,1).
Odszedłszy od tego miasta jakieś pięć wiorst zobaczyłem,
że droga biegnie przez niezbyt bogatą wieś z cerkwią
biedną, drewnianą, ale pięknie przyozdobioną i
pomalowaną. Przechodząc tak blisko, chciałem pokłonić
się Bożej świątyni i wszedłszy na cerkiewne schodki,
zacząłem się modlić. Z boku cerkwi, na łączce, bawiło
się dwoje dzieci po jakieś pięć, sześć lat.
Pomyślałem, że pewnie to dzieci popa, choć były bardzo
wystrojone. Cóż, pomodliwszy się, ruszyłem dalej. Nie
zdążyłem jeszcze odejść dziesięć kroków od cerkwi, gdy
usłyszałem za sobą krzyk – Biedaczyno, biedaczyno,
zaczekaj! Wołały tak i biegły ku mnie dzieci, które
widziałem wcześniej, chłopiec i dziewczynka. Zatrzymałem
się, a one, podbiegłszy, chwyciły mnie za ręce –
Pójdziemy do mamy, ona kocha żebraków. – Ależ ja nie
jestem żebrakiem – mówię do nich – tylko tędy
przechodzę. – To dlaczego masz torbę? – zapytały. – To
mój chleb na drogę. – Nie, koniecznie pójdziemy, mama da
ci na drogę pieniądze. – Ale gdzie jest wasza mama –
zapytałem. – Tam, za cerkwią, za tym zagajnikiem.
Zaprowadziły mnie do przepięknego ogrodu, pośród którego
zobaczyłem duży, bogaty dom. Wchodzimy do pokojów –
jakże tu czysto i elegancko! A oto wybiegła ku nam pani
domu. – Bardzo proszę! Uprzejmie proszę! Skąd cię Bóg do
nas przysyła? Siadaj, siadaj, mój drogi! Sama zdjęła mi
worek z pleców, położyła go na stole, a mnie posadziła
na miękkim krześle. Może chcesz coś zjeść? A może
herbatki? Nic ci nie trzeba? – Najuniżeniej pani
dziękuję – odpowiedziałem. – Jedzenia mam całą torbę, a
herbatę wprawdzie pijam, ale w mojej chłopskiej doli nie
przyzwyczaiłem się do niej. Pani gorliwość i uprzejme
traktowanie są mi droższe od poczęstunku. Będę prosił
Boga, by pobłogosławił panią za taką ewangeliczną miłość
do pielgrzymów. Mówiąc to, poczułem silne przynaglenie,
by zwrócić się do swego wnętrza. W moim sercu zawrzała
modlitwa i potrzeba mi było teraz spokoju i ciszy, by
dać miejsce temu samorzutnie zrodzonemu płomieniowi
modlitwy, by ukryć przed ludźmi jej zewnętrzne oznaki:
łzy, westchnienia, niezwykłe poruszenia twarzy i ust.
Dlatego podniosłem się z krzesła i mówię – Proszę o
wybaczenie, mateńko, ale na mnie czas. Niech Zbawiciel
nasz Jezus Chrystus będzie z tobą i twoimi miłymi
dzieciątkami. – Och, nie! Niech cię Bóg broni, żebyś
miał odejść, nie puszczę cię. Wieczorem wraca z miasta
mój mąż, cieszący się uznaniem sędzia powiatowy. Jakże
on się ucieszy, gdy cię zobaczy! Każdego wędrowca uważa
on za Bożego wysłańca. Jeśli odejdziesz, zasmuci się
bardzo, że cię nie widział. W dodatku jutro niedziela,
pomodlisz się z nami na świętej liturgii, a potem zjemy
razem, co Bóg dał. W każde święto gości u nas ze
trzydziestu ubogich braci Chrystusa. I nic mi jeszcze
nie opowiedziałeś o sobie, dokąd i skąd wędrujesz.
Porozmawiaj ze mną. Lubię słuchać duchowych rozmów ludzi
miłych Bogu. Dzieci, dzieci! Weźcie torbę pielgrzyma i
zanieście do pokoju ze świętymi obrazami, tam on będzie
nocować. Słuchając tych jej słów, zdziwiłem się i
pomyślałem: Z człowiekiem rozmawiam, czy to jakieś
przywidzenie?
Zostałem więc, by czekać na gospodarza. Opowiedziałem
krótko o mojej podróży i o tym, że idę do Irkucka. – Ot
i traf – powiedziała pani. – Na pewno pójdziesz przez
Tobolsk, a tam moja rodzona matka jest mniszką w żeńskim
monasterze, teraz jest już mniszką-pokutnicą. Damy ci
list i przyjmie cię – wielu przychodzi do niej po
duchowe porady. Przy okazji zaniesiesz jej książkę Jana
Klimaka (Jeden z najbardziej popularnych pisarzy
ascetycznych żyjący w VII wieku, autor Drabiny raju,
gdzie znajdują się teksty nawiązujące do modlitwy
Jezusowej i hezychii), którą zamówiliśmy dla niej, na
jej polecenie, w Moskwie. Jak to wszystko dobrze się
układa! Wreszcie zbliżył się czas obiadu i usiedliśmy
przy stole. Przyszły jeszcze jakieś cztery panie i
zaczęły jeść z nami. Po skończeniu pierwszego dania
jedna z przybyłych wstała, pokłoniła się przed świętym
obrazem, potem pokłoniła się nam, wyszła, przyniosła
drugie danie i znów usiadła. Potem inna z nich w ten sam
sposób poszła po trzecie danie. Zobaczywszy to zapytałem
gospodynię – Ośmielę się, mateńko, zapytać: te panie, to
pani krewne, czy co? – Tak, to moje siostry: ta jest
kucharką, ta żoną woźnicy, ta to szafarka, a ta, to moja
pokojówka; wszystkie zamężne, nie mam w całym domu ani
jednej panny. Słysząc i widząc to wszystko dziwiłem się
coraz bardziej i błogosławiłem Boga, że skierował mnie
do ludzi tak bogobojnych. Czułem też w sercu silne
działanie modlitwy i dlatego, by jak najszybciej móc
zostać w samotności i modlitwie nie przeszkadzać,
wstawszy zza stołu powiedziałem do gospodyni – Trzeba,
by odpoczęła pani po obiedzie, a ja, przyzwyczajony do
chodzenia, pójdę na spacer do ogrodu. – Nie, ja nie
odpoczywam – odpowiedziała pani – i pójdę z tobą, a ty
opowiesz mi coś budującego. A jeśli pójdziesz sam,
dzieci nie dadzą ci spokoju: gdy tylko cię zobaczą, nie
odejdą nawet na chwilę, tak kochają ubogich braci
Chrystusa i pielgrzymów.
Cóż miałem robić? Poszliśmy. Po wejściu do ogrodu, by
łatwiej zachować milczenie, nic nie mówić, pokłoniłem
się pani do stóp i powiedziałem – Proszę, mateńko, w
imię Boga, powiedz mi, czy dawno prowadzisz życie tak
miłe Bogu i jak doszłaś do takiej pobożności? – Niech
będzie. Opowiem ci wszystko. Widzisz, matka moja była
prawnuczką arcypasterza Joasafa, którego spoczywające
relikwie pokazują w Biełgorodzie. Mieliśmy w mieście
duży dom, którego jedno skrzydło wynajmował niebogaty
szlachcic. W końcu on umarł, gdy jego żona była
brzemienna. Po porodzie ona także umarła. Narodzone
dziecko zostało kompletnie biednym sierotą. Moja mama z
żalu wzięła go do siebie na wychowanie, a po roku
urodziłam się ja. Razem rośliśmy, razem, u tych samych
nauczycieli i nauczycielek, uczyliśmy się i tak
przyzwyczailiśmy się do siebie, jak rodzony brat i
siostra. Po jakimś czasie umarł mój rodzic, a mama,
porzuciwszy miejskie życie, przyjechała z nami do tej
swojej wsi, by tu zamieszkać.
Kiedy już dorośliśmy, mama wydała mnie za swego
wychowanka, oddała nam tę swoją wieś, a sama pobudowała
sobie celę i wstąpiła do monasteru. Dając nam matczyne
błogosławieństwo, zostawiła jako nakaz, byśmy żyli po
chrześcijańsku, gorliwie modlili się do Boga, a przede
wszystkim, byśmy starali się wypełniać główne
przykazanie Boże, to znaczy miłość bliźniego, byśmy
karmili i pomagali ubogim Chrystusowym braciom, w
prostocie i pokorze, byśmy dzieci nasze wychowywali w
bojaźni Bożej, a do niewolników odnosili się jak do
braci. Tak oto żyjemy tu już sami dziesięć lat, starając
się, na ile to tylko możliwe, wypełniać ten testament
mojej matki. Mamy też schronisko dla ubogich, w którym
przebywa teraz dziesięciu kalekich i chorych, pewnie
jutro do nich zajdziemy.
Po zakończeniu tego opowiadania zapytałem – Gdzie jest
ta książeczka Jana Kumaka, którą chce pani odesłać
swojej rodzicielce? – Pójdziemy do pokoju i znajdę ją. –
Gdy tylko usiedliśmy, by czytać, przyjechał też pan
domu. Ujrzawszy mnie, gorąco się przywitał, po
bratersku, po chrześcijańsku ucałowaliśmy się,
zaprowadził mnie do swego pokoju i mówił
- Pójdziemy, najdroższy bracie, do mojego gabinetu,
pobłogosławisz moją celę. Myślę, że ona – wskazał na
żonę – dość ci nadokuczała: gdy zobaczy kogoś
pielgrzymującego, albo chorego, gotowa dzień i noc od
niego nie odstępować. Z dawna mają taki zwyczaj w jej
rodzie.
Weszliśmy do gabinetu. Jakież tu mnóstwo książek,
przepiękne ikony, życiodajny krzyż naturalnej wielkości,
a przy nim stoi Ewangelia. Pomodliłem się i mówię – Masz
tu, ojczulku, istny raj Boży. Oto sam Pan nasz, Jezus
Chrystus, Jego Przeczysta Matka, święci Jego, a to
pokazałem książki – ich Boże, żywe, nigdy nie milknące
słowa i pouczenia. Myślę, że często rozkoszuje się pan
niebiańską z nimi rozmową. – Tak, przyznaję –
odpowiedział pan domu – jestem miłośnikiem lektury. –
Jakie ma pan książki? – zapytałem. – Mam też dużo i
duchowych – odpowiedział. – Oto całoroczny cykl żywotów
świętych, dzieła Jana Złotoustego, Bazylego Wielkiego
(Biskup Cezarei Kapadockiej, teolog i pisarz ascetyczny,
ojciec i doktor Kościoła, żył w IV wieku.), wiele
książek teologicznych i filozoficznych, dużo tu też
kazań znakomitych współczesnych kaznodziejów. Kosztowała
mnie ta biblioteka jakieś pięć tysięcy rubli.
- Nie ma pan – zapytałem – jakiejś książki o modlitwie?
Bardzo lubię czytać o modlitwie. – Mam tu najnowszą
książkę o modlitwie, dzieło jakiegoś petersburskiego
duchownego. Pan domu wziął komentarz do modlitwy
Pańskiej Ojcze nasz i z zadowoleniem zaczęliśmy czytać.
Wkrótce potem przyszła do nas także pani domu,
przyniosła herbatę, a dzieciątka przytaszczyły pełny
koszyczek, cały ze srebra, jakichś suchych, jakby
nadziewanych ciasteczek, jakich jeszcze w życiu nie
jadłem. Pan domu wziął książkę ode mnie, podał ją żonie
i mówi – Przymusimy ją trochę do lektury, czyta bowiem
pięknie, a sami odpoczniemy.
Pani domu zaczęła czytać, a my przysłuchiwaliśmy się.
Słuchając lektury zważałem też na tętniącą w mym sercu
modlitwę. Im dłużej czytaliśmy, tym bardziej rozwijała
się, napełniając mnie rozkoszą. Nagle dostrzegłem, że
ktoś przemknął przed moimi oczyma, jakby w powietrzu
pojawił się mój zmarły starzec. Wzdrygnąłem się i by to
ukryć powiedziałem – Wybaczcie, troszkę się zdrzemnąłem.
– Wtem poczułem jakby duch starca wniknął w mego ducha
albo rozświetlił go. Mój umysł napełnił się jasnością i
mnóstwem myśli o modlitwie.
Przeżegnałem się i chciałem odpędzić te myśli, gdy
okazało się, że pani akurat skończyła czytać książkę.
Pan domu zapytał, czy mi się ta książeczka podobała, i
rozpoczęła się rozmowa. – Bardzo mi się podobała –
odpowiedziałem. Przecież modlitwa Pańska Ojcze nasz
przewyższa i jest cenniejsza niż wszystkie inne
modlitwy, które mamy spisane my, chrześcijanie. Przecież
dał nam ją sam Pan nasz Jezus Chrystus, a i przeczytany
przez nas komentarz do niej jest bardzo dobry, tyle że
głównie odnosi się do działalności chrześcijańskiej, gdy
mnie zdarzyło się czytywać w dziełach świętych ojców
objaśnienia kontemplacyjne, mistyczne.
- U którego z ojców to czytałeś? – Oto, na przykład, u
Maksyma Wyznawcy (Największy teolog grecki VII wieku;
jeden z największych teoretyków ascezy w starożytności),
także w Dobrotolubiju u Piotra z Damaszku6[36]. – Może
sobie coś przypomnisz? Proszę, opowiedz!
Bądź łaskaw! – Początek modlitwy: „Ojcze nasz, któryś
jest w niebie”, w przeczytanej przez nas książeczce
wyjaśniany jest jako zachęta do braterskiej miłości do
bliźnich jako do dzieci jednego Ojca. Jest to bardzo
słuszne, ale u świętych ojców objaśnia się to jeszcze
głębiej, w sposób bardziej duchowy. Mówią oni
mianowicie, że wypowiadając te słowa należy cały umysł
skierować ku niebu, ku Ojcu naszemu niebieskiemu i
przypomnieć sobie nasz stały obowiązek stawania w Bożej
obecności i chodzenia przed Bogiem. Słowa: „Niech się
święci imię Twoje” wyjaśnia książeczka troską, by nie
wypowiadać imienia Bożego bez głębokiego szacunku albo
przy fałszywej przysiędze, słowem, by święte imię Boże
było wypowiadane w sposób pobożny, a nie nadaremnie.
Mistyczni interpretatorzy dostrzegają tu jednak
bezpośrednią prośbę o wewnętrzną modlitwę serca, to
znaczy, by najświętsze imię Boga wypisane było we
wnętrzu serca, by święcone było spontaniczną modlitwą i
oświecało wszystkie odczucia i moce duszy. Słowa: „Niech
przyjdzie Królestwo Twoje” mistyczni interpretatorzy
wyjaśniają tak: niech przyjdzie do naszego serca pokój
wewnętrzny, spokój i duchowa radość. W książeczce tej
wyjaśnia się, że pod słowami: „Chleba naszego
powszedniego daj nam dzisiaj” należy rozumieć prośbę o
to, co potrzebne dla życia ciała, ale nie w nadmiarze, a
tylko na miarę potrzeb i tak, by starczyło na pomoc dla
bliźnich. A Maksym Wyznawca pod określeniem „chleb
powszedni” rozumie odżywianie duszy chlebem niebieskim,
to znaczy Słowem Bożym, związanie duszy z Bogiem, ze
wzniesieniem myśli ku Niemu i ciągłą wewnętrzną modlitwę
serca.
- Ach, ale to rzecz wielka i prawie niemożliwa do
osiągnięcia dla żyjących na tym świecie, by dojść do
modlitwy wewnętrznej – wykrzyknął pan domu – oby Pan
pomógł odmawiać bez ociągania choć zwykłą codzienną
modlitwę. – Nie myśl tak, ojczulku. Gdyby było to
niemożliwe i nie do przezwyciężenia, to Bóg nie
przykazywałby tego wszystkim. Jego moc objawia się w
słabości (2 Kor 12,9; por. 13,9), a doświadczeni święci
ojcowie podają sposoby ułatwiające drogę osiągnięcia
modlitwy serca. Jasne, że tym, co porzucili ten świat,
wskazują sposoby szczególne, wzniosłe, ale i żyjącym w
świecie zalecają środki odpowiednie, wiodące w sposób
pewny do osiągnięcia modlitwy wewnętrznej. – Nigdy nie
zdarzyło mi się przeczytać o tym gdzieś dokładniej –
powiedział pan domu. – Pozwólcie, jeśli łaska,
przeczytam wam o tym z księgi Dobrotolubija. –
Przyniosłem ją, odnalazłem rozważania Piotra z Damaszku
w części trzeciej na karcie czterdziestej ósmej, i
zacząłem czytać: „Wzywania imienia Bożego należy nauczyć
się bardziej niż oddechu, w każdym czasie, na każdym
miejscu i w każdej sprawie. Apostoł mówi: «Módlcie się
nieustannie», to znaczy poucza, by pamiętać o Bogu w
każdym czasie, na każdym miejscu i przy wszelkich
sprawach.
Jeśli robisz cokolwiek, powinieneś mieć w pamięci
Stwórcę rzeczy, jeśli widzisz światło, pamiętaj Tego,
który ci je darował, patrzysz na niebo, ziemię, morze i
wszystko, co je napełnia, podziwiaj i wysławiaj Tego,
który je stworzył. Nakładasz ubranie – wspomnij, czyj to
dar, i błogosław Tego, który troszczy się o twoje życie.
Krótko mówiąc, każdy ruch niech będzie dla ciebie
powodem pamięci o Bogu i wysławiania Go i oto będziesz
modlić się nieustannie, czym zawsze będzie się radować
twoja dusza”. Oto raczcie zobaczyć, jak ten sposób
nieustannej modlitwy jest dogodny, łatwy i dostępny dla
każdego, kto ma choć trochę ludzkich uczuć.
Bardzo im się to spodobało. Pan domu uściskał mnie z
zachwytem, dziękował nieustannie, obejrzał moje
Dobrotolubije i powiedział – Koniecznie muszę sobie tę
książkę kupić, czym prędzej sprowadzę ją z Petersburga,
a teraz, ku pamięci, przepiszę sobie rozdzialik, który
przeczytałeś – podyktuj mi. I zaraz szybko i pięknie
przepisał. Potem wykrzyknął – Mój Boże, przecież mam
ikonę świętego Damasceńczyka (była to prawdopodobnie
ikona Jana Damasceńskiego, mnicha z VII wieku, który
przez długi czas żył w klasztorze św. Saby koło
Jerozolimy, był obrońcą kultu obrazów). Wziął ramkę,
włożył pod szkło napisany fragment, powiesił pod ikoną i
mówił: Oto żywe słowo Bożego sługi pod jego wizerunkiem
będzie mi często przypominać, by wypełniać tę zbawczą
radę z całą płynącą z niej energią.
Potem poszliśmy jeść kolację. Przy stole, podobnie jak
to było wcześniej, siedzieli z nami wszyscy – mężczyźni
i kobiety. Jakie pełne nabożeństwa milczenie i cisza
panowały podczas posiłku! Po kolacji wszyscy, dorośli i
dzieci, długo modliliśmy się. Mnie nakłonili, bym
odmówił akatyst ku czci najsłodszego Jezusa.
Potem służba udała się na spoczynek, a my we troje
pozostaliśmy w pokoju. A to dopiero! Pani domu
przyniosła mi białą koszulę i pończochy! Pokłoniłem się
jej do stóp i mówię Pończoch, mateńko, nie wezmę. Nie
nosiłem ich od urodzenia, przyzwyczajeni jesteśmy do
onuc. Wtedy znowu wybiegła i przyniosła swój stary
kaftan z cienkiego żółtego sukna i rozcięła go na dwie
onuce. A pan domu powiedziawszy – Ależ temu biedakowi
prawie rozwaliły się chodaki, przyniósł swoje nowe
wielkie buty, takie, co to je jeszcze nakładał na buty z
cholewami, i zaraz mi mówi: Idź do tamtego pokoju,
nikogo tam nie ma, zmień na sobie bieliznę. Poszedłem,
przebrałem się i wróciłem do nich. Posadzili mnie na
krześle i dalej mnie obuwać: pan domu zaczął mi owijać
nogi onucami, a pani naciągała buty.
Najpierw opierałem się, ale kazali mi siedzieć i mówili
– Siedź cicho, Chrystus swoim uczniom nogi mył! Cóż
miałem robić? Zacząłem płakać, a potem rozpłakali się i
oni. Po tym wszystkim pani została w domu, by spać z
dziećmi, a my z panem domu poszliśmy do altany w
ogrodzie. Długo nie zasypialiśmy – leżeliśmy i
rozmawialiśmy. No i zaczął nalegać – Powiedzże mi, na
Boga, ale uczciwie, w sumieniu, kim właściwie jesteś?
Wyglądasz na kogoś dobrze urodzonego, tylko przybierasz
wygląd nawiedzonego. Przecież dobrze umiesz czytać i
pisać, mówisz i rozumujesz poprawnie, to nie jest
chłopskie wychowanie. – Zgodnie z najszczerszą prawdą i
z czystym sercem opowiedziałem zarówno panu, jak i pana
żonie, skąd się tu wziąłem. Nigdy nie zamierzałem was
ani okłamywać, ani oszukiwać. Po cóż mi to? A to, co
mówię, to nie są myśli moje, tylko to, co słyszałem od
mojego zmarłego, napełnionego Bożą mądrością starca, i
to, co z uwagą wyczytałem u świętych ojców. Ale
najwięcej światła w mojej ciemnocie daje mi wewnętrzna
modlitwa, którą przecież nie sam posiadłem, a miłość
Boża i nauka starca sprawiły, że zamieszkała w moim
sercu. A jest ona przecież możliwa dla każdego.
Wystarczy tylko w milczeniu zagłębić się w swym sercu i
jak najczęściej przyzywać oświecające imię Jezusa
Chrystusa, by zaraz każdy poczuł wewnętrzną jasność i
zrozumiał dzięki niej wszystko, nawet i niektóre
tajemnice królestwa Bożego. A przecież i to jest
głęboką, oświecającą tajemnicą, gdy człowiek poznaje tę
zdolność do zagłębiania się w sobie, widzenia siebie od
wewnątrz, rozkoszowania się tą samoświadomością,
rozrzewniania się i błogiego płakania nad swoim upadkiem
i zepsutą wolą. Mądrze myśleć i rozprawiać z ludźmi to
rzecz niezbyt trudna i możliwa do wykonania, bo rozum i
serce zrodzone zostały wcześniej niż powstała uczoność i
mądrość człowiecza. Skoro rozum jest, to możesz go
rozwijać przez naukę i doświadczenie, ale jeśli rozumu
nie ma, to i żadne wychowanie nie pomoże. Właśnie w tym
cała rzecz, że jesteśmy tak oddaleni od siebie samych.
Ba! Nawet nie bardzo mamy chęć do siebie samych się
przybliżyć, przeciwnie – wystrzegamy się tego, by nie
spotkać się z samym sobą i zamieniamy prawdę na
głupstwa, a jeszcze myślimy: chętnie zająłby się
człowiek sprawami ducha albo modlitwą, ale nie ma kiedy,
kłopoty i troska o życie nie pozwalają na takie zajęcie.
A co jest ważniejsze i bardziej potrzebne: zbawienne
wieczne życie duszy, czy mijające tak szybko życie
ciała, o które tak bardzo się troszczymy? Właśnie to, co
powiedziałem wiedzie ludzi albo do rozsądku, albo do
głupoty.
- Wybacz mi, najdroższy bracie, pytałem cię nie z samej
tylko ciekawości, ale z dobroci i chrześcijańskiego
współczucia. I jeszcze dlatego, że dwa lata temu
widziałem wydarzenie, które spowodowało, że zrodziło się
we mnie pytanie, które ci postawiłem. Otóż przyszedł do
nas jakiś biedak mający papiery emerytowanego żołnierza,
stary, niedołężny, a biedny tak, że prawie nagi i bosy.
Mówił mało i tak prosto jak chłop ze stepów. Przyjęliśmy
go do naszego schroniska dla ubogich. Po jakichś pięciu
dniach silnie zachorował i dlatego przenieśliśmy go do
tej właśnie altany, uśmierzyliśmy jego cierpienia i
sami, ja z żoną, zaczęliśmy go pielęgnować i leczyć. W
końcu widać było, że zbliża się śmierć. Przygotowaliśmy
go poprosiwszy naszego kapłana, by go wyspowiadał,
udzielił mu Komunii i Ostatniego Namaszczenia. W
przeddzień swej śmierci wstał, poprosił mnie o arkusz
papieru i pióro, a potem, bym zamknął drzwi i nikogo nie
wpuszczał, dopóki nie napisze dla syna testamentu, o
którego przesłanie, po jego śmierci, do Petersburga, pod
wskazany adres, prosił. Zdumiałem się widząc, że pisał
nie tylko pięknym, kształtnym charakterem, ale także
tym, że sam tekst był znakomity, bezbłędny i subtelny.
Mam jego kopię i jutro ci przeczytam.
Wszystko to wprawiło mnie w zdumienie i pobudziło
ciekawość na tyle, że zapytałem o jego pochodzenie i
życie. Zobowiązawszy mnie przysięgą, że nie ujawnię tego
nikomu przed jego śmiercią, ku chwale Boga opowiedział
mi całe swe życie:
- Byłem księciem, kiedyś bardzo bogatym i prowadzącym
życie jak tylko się dało
wspaniałe, wystawne i rozrzutne. Moja żona zmarła i
mieszkałem ze swym synem, który szczęśliwie odbywał
służbę jako kapitan gwardii. Pewnego razu, gdy
wybierałem się na bal u jakiejś ważnej figury,
rozzłościłem się mocno na mego kamerdynera, nie
wytrzymawszy napięcia nieludzko uderzyłem go w głowę i
kazałem zesłać na wieś. Stało się to wieczorem, a
drugiego dnia rankiem kamerdyner zmarł na zapalenie
mózgu. Cóż, śladów na rękach to nie zostawiło i,
pożałowawszy swej nieostrożności, szybko o wszystkim
zapomniałem. Ale oto mija sześć tygodni i ów zmarły
kamerdyner zaczyna mi się ukazywać, najpierw we śnie.
Każdej nocy mnie niepokoił i czynił mi wyrzuty wciąż
powtarzając: Sumienia nie masz! Zabiłeś mnie! Potem
zacząłem go widzieć na jawie, gdy czuwałem. Im więcej
mijało czasu, tym częściej się pojawiał, a potem
niepokoił mnie niemal nieustannie. W końcu razem z nim
zaczęli się pojawiać inni zmarli mężczyźni, których
kiedyś okrutnie znieważyłem i kobiety, które przywiodłem
do grzechu. Wszyscy oni bez przerwy mnie oskarżali i nie
dawali mi spokoju, aż w końcu nie mogłem ani spać, ani
jeść, ani czymkolwiek się zajmować. Całkiem podupadłem
na siłach i moja skóra przylgnęła do kości. Nic nie
pomagały starania wytrawnych lekarzy. Pojechałem leczyć
się do obcych krajów, ale po półrocznej kuracji nic mi
się nie polepszyło, a dręczące mnie zjawy tylko się
mnożyły. Przywieźli mnie stamtąd ledwie żywego.
Doświadczałem wprost grozy piekielnych mąk duszy,
jeszcze nim została ona oddzielona od ciała. Wtedy
przekonałem się, że piekło istnieje i dowiedziałem się,
czym ono jest.
Żyjąc w takim udręczeniu uświadomiłem sobie moje
nieprawości, okazałem skruchę, wyspowiadałem się,
zwolniłem całą moją służbę i przysiągłem całe me życie
dręczyć się wszelką pracą i skryć się pod postacią
żebraka, by za moje bezprawia zostać ostatnim sługą
ludzi najniższego stanu. Ledwie się na to mocno
zdecydowałem – znikły dręczące mnie zjawy. Czułem taką
radość i słodycz z tego pojednania się z Bogiem, że aż
nie mogłem sobie tego całkiem wyobrazić. Oto tu
doświadczyłem także, czym jest raj i w jaki sposób
Królestwo Boże otwiera się w naszych sercach. Wkrótce
zupełnie wyzdrowiałem, spełniłem swoje zamiary i z
dokumentami emerytowanego żołnierza potajemnie opuściłem
moją ojczyznę. I oto już piętnaście lat tułam się po
całej Syberii. Czasem w miarę swych sił pracowałem u
chłopów, czasem żyłem z Bożego imienia. Ach! W całej tej
biedzie jakiej zasmakowałem błogości, jakiego szczęścia
i spokoju sumienia. Może tego doświadczyć tylko ten, kto
z udręk piekła przez miłosierdzie Orędownika
przeprowadzany jest do Bożego raju.
Opowiedziawszy to, podał mi swój testament, by wysłać do
jego syna i następnego dnia zmarł. Tak oto odpis tego
testamentu mam teraz w torbie, włożony do mojej Biblii.
Jeśli życzysz sobie przeczytać, zaraz wyjmę. Oto proszę.
Rozwinąłem i przeczytałem:
W imię Boga wysławianego w Trójcy, Ojca, Syna i Ducha
Świętego.
Najdroższy mój synu!
Już od piętnastu lat nie widzisz twego ojca, lecz on,
pośród tego braku o nim wiadomości, z rzadka dopytując o
ciebie, żywił ku tobie miłość ojcowską, która przymusza
do posłania ci tych ostatnich przed śmiercią słów, by
stały się dla ciebie w życiu pouczeniem.
Wiesz o tym, jak cierpiałem za moją nieostrożność i
życie beztroskie, ale nie wiesz, jak upajałem się tą
moją tułaczką pośród zapomnienia, rozkoszując się
owocami skruchy. Umieram spokojnie u mojego, a zarazem
twojego dobroczyńcy, bowiem dobrodziejstwa wylane na
ojca dotyczyć powinny także czułego syna. Odpłać mu z
wdzięcznością, jaką tylko możesz.
Zostawiając ci moje ojcowskie błogosławieństwo błagam
cię, byś pamiętał o Bogu, strzegł sumienia, byś był
ostrożnym, dobrym i roztropnym, obchodził się ze swoimi
podwładnymi jak tylko można życzliwie i uprzejmie, byś
nie gardził ubogimi i tułaczami, pamiętając o tym, że
także twój umierający ojciec w ubóstwie i tułaczce
odzyskał dla swej udręczonej duszy ład i spokój.
Wzywając łaski Bożej dla ciebie, spokojnie zamykam oczy
w nadziei na życie wieczne, według miłosierdzia
człowieczego Orędownika, Jezusa Chrystusa.
Twój ojciec
Tak to leżeliśmy i rozmawialiśmy sobie z pełnym
dobroci panem domu. Zapytałem go – Myślę, ojczulku, że
ze schroniskiem dla tułaczy nie obywa się bez trosk i
niepokojów? Wielu przecież w naszym tułaczym bractwie
chodzi, by nic nie robić, z lenistwa do pracy, a także
rozbijają się po drogach, jak to mi się zdarzyło
widzieć. – Nie za wiele było takich przypadków, w
większości trafiali się prawdziwi pielgrzymi
odpowiedział pan domu – ale my jeszcze większe względy
okazujemy tym pierwszym i zatrzymujemy, by pobyły u nas
te lekkoduchy. Pomieszkawszy pomiędzy naszymi dobrymi,
ubogimi braćmi Chrystusa, często poprawiają się i
opuszczają schronisko dla ubogich jako ludzie pokorni i
łagodni. Niedawno mieliśmy tego przykład. Jeden z
mieszkańców tutejszego miasta do tego stopnia się
wykoleił, że w końcu wszyscy przeganiali go kijami
sprzed swoich bram i nikt nie dawał mu nawet kawałka
chleba. Był to pijak, gwałtownik i zabijaka, w dodatku
jeszcze kradł. Taki właśnie, głodny, zaszedł do nas,
poprosił o chleb i wino, do którego picia był nadzwyczaj
skory.
Przyjąwszy go uprzejmie powiedzieliśmy mu: mieszkaj u
nas, wina damy ci, ile zechcesz, ale pod jednym
warunkiem: wypijesz kładź się zaraz spać, a jeśli choć
trochę będziesz się buntować albo awanturować, to nie
tylko wypędzimy cię i nigdy już nie przyjmiemy, ale
jeszcze napiszemy do naczelnika policji w powiecie albo
do naczelnika miasta, by cię gdzieś zesłali jako
podejrzanego włóczęgę. Zgodziwszy się na te warunki,
został. Przez tydzień albo i dłużej pił rzeczywiście
dużo, ile tylko chciał, ale zawsze, zgodnie z daną
obietnicą i z powodu swej skłonności do picia wina
(którego nie chciał utracić), kładł się spać albo
wychodził do ogrodu – leżał tam i milczał. Kiedy
wytrzeźwiał, bracia ze schroniska dla ubogich uspokajali
go i radzili, by się powstrzymywał, na początek choć
trochę. I tak stopniowo zaczął pić coraz mniej i
wreszcie po jakichś trzech miesiącach stał się
człowiekiem wstrzemięźliwym, teraz gdzieś się najmuje do
pracy i nie jada na próżno cudzego chleba.
Przedwczoraj przyszedł do mnie z podziękowaniami. –
Jakaż to mądrość ujawnia się, gdy jest kierowana
miłością! – pomyślałem i wykrzyknąłem – Błogosławiony
Bóg, który okazuje swą miłość w ścianach waszego domu!
Po tych naszych rozmowach z panem domu, zdrzemnąwszy się
godzinkę czy półtorej, usłyszeliśmy dzwon na jutrznię,
wówczas żeśmy wstali i poszli. Wchodzimy do cerkwi, a tu
już zastajemy panią domu ze swoimi dziateczkami.
Wysłuchaliśmy jutrzni, a zaraz po niej zaczęła się
liturgia. Z panem domu i jego synkiem staliśmy blisko
ołtarza, a pani domu z maleńką panienką przy ołtarzowym
oknie, by widzieć wniesienie świętych darów. Mój Boże!
Jak oni modlili się na kolanach i zalewali radosnymi
łzami! Jak jaśniały ich twarze sprawiając, że i ja
patrząc na nie, wypłakałem się.
Po zakończeniu liturgii pani i pan domu z dziećmi,
kapłan, słudzy i wszyscy ubodzy poszli razem do stołu
zjeść obiad, a samych ubogich była ze czterdziestka, w
tym kaleki, i z wielkimi głowami, i dzieci. Wszyscy
usiedli przy jednym stole. Jakaż tam była cisza i
milczenie! Zdobywszy się na odwagę, powiedziałem po
cichu do pana domu – W monasterach w czasie posiłku
czyta się żywoty świętych, moglibyśmy tak i my, ma pan
przecież cały cykl żywotów. Pan domu zwróciwszy się do
pani mówi: Rzeczywiście, Mario, moglibyśmy wprowadzić
taki zwyczaj. Będzie to bardzo pouczające. Podczas
pierwszego obiadu będę czytał ja, potem ty, później nasz
ojczulek, i wreszcie, po kolei, bracia, który umie.
Kapłan nasz, jedząc, zaczął mówić – Słuchać lubię
bardzo, ale jeśli chodzi o czytanie, dziękuję
najmocniej, w żaden sposób nie mam na to czasu.
Przyjdziesz do domu, to nie wiesz, w którą stronę się
obrócić, wciąż kłopoty, troski, i to trzeba zrobić, i
tamto, dzieci gromada, bydła pod dostatkiem, cały dzień
krzątanina, gdzie mi tam do czytania czy nauki. To,
czego nauczyłem się w seminarium, dawno już zapomniałem.
Usłyszawszy to aż zadrżałem, a pani
domu, siedząca obok mnie, jak mnie nie chwyci za rękę! I
zaczęła mówić – Nasz ojczulek mówi to z pokory, zawsze
tak się poniża, a przecież tak jest dobry. I jak
bogobojnie żyje: już dwadzieścia lat jest wdowcem i
wychowuje całą gromadkę wnucząt, a jeszcze często
odprawia nabożeństwa. Gdy to usłyszałem, przyszła mi do
głowy myśl Nicety Stetatosa (Mnich z XI wieku, uczeń
Symeona Nowego Teologa), którą znałem z Dobrotolubija:
Istotę rzeczy mierzy się stosownie do wewnętrznego stanu
duszy: każdy według tego, jaki jest, sądzi o innych. I
jeszcze: Kto doszedł do prawdziwej modlitwy i miłości,
nie rozróżnia rzeczy, nie czyni różnicy między
sprawiedliwym a grzesznikiem, wszystkich kocha jednakowo
i nie sądzi ich; jak Bóg, który sprawia, że Jego słońce
i deszcz służą sprawiedliwym i niesprawiedliwym (Mt
5,45).
Znowu zapadło milczenie. Naprzeciwko mnie siedział
całkiem ślepy żebrak ze schroniska dla ubogich. Pan domu
karmił go, kroił mu rybę, podawał łyżkę, nalewał
polewkę.
Przypatrzywszy mu się bacznie, zauważyłem, że usta
żebraka są stale otwarte, a język ciągle się porusza,
jakby drżał. Pomyślałem, czyżby się modlił? i zacząłem
zwracać na niego uwagę. Pod koniec obiadu jakaś
staruszka źle się poczuła. Chwycił ją mocny ból i
jęczała. Pan i pani domu zaprowadzili ją do swej
sypialni i położyli do łóżka. Pani została, by jej
doglądać, kapłan nasz na wszelki wypadek poszedł po
Święte Postacie, a pan domu kazał zaprzęgać karetę i
pognał do miasta po doktora. Rozeszli się wszyscy.
Czułem jakby pragnienie modlitwy, silną potrzebę wylania
jej, a samotności i milczenia nie miałem już dwie doby.
Czułem jakby coś zalewało mi serce, a potem chciało
wyrwać się i rozlać po wszystkich mych członkach, ale
ponieważ powstrzymywałem to, poczułem w sercu silny ból
– zresztą jakiś radosny, domagający się milczącego
bezruchu i nasycenia modlitwą.
Tu stało się dla mnie jasne, dlaczego ci, którzy
prawdziwie żyją z tą samodziałającą w nich modlitwą,
uciekali od ludzi, skrywali się pośród zapomnienia.
Zrozumiałem też, dlaczego wielebny Hezychiasz nawet
najbardziej uduchowioną i pożyteczną rozmowę nazywa
pustą gadaniną, jeśli nie ma w niej umiaru, a św. Efrem
Syryjczyk (Ojciec i doktor Kościoła, zwany Doktorem
Maryjnym, żył w IV w.) mówi: Dobra mowa, to srebro, a
milczenie – czyste złoto. Mając to wszystko w
świadomości, poszedłem do schroniska dla ubogich,
wszyscy odpoczywali tam po obiedzie. Wszedłem na
poddasze, wyciszyłem się, odpocząłem i pomodliłem się.
Gdy ubodzy powstawali, znalazłem tego ślepego i
wyprowadziłem go za ogrodzenie. Siedliśmy tam oddaleni
od innych i zaczęliśmy rozmawiać.
- Powiedzże, na Boga, ku pożytkowi duszy, ty odmawiasz
modlitwę Jezusową? – Od dawna
czynię to nieustannie. Co skutkiem tego odczuwasz? –
Tylko to, że ani w dzień, ani w nocy nie mogę być bez
modlitwy. – W jaki sposób Bóg odkrył przed tobą tę
czynność? Opowiedz mi to, umiłowany mój bracie,
szczegółowo. – Cóż, jak widzisz jestem tutejszym
rzemieślnikiem, zarabiałem na chleb krawiectwem,
wędrowałem po innych guberniach, po wsiach, i szyłem
chłopską odzież.
W pewnej wsi zdarzyło się, że zatrzymałem się dłużej u
chłopa, by obszyć jego rodzinę. Któregoś świątecznego
dnia zobaczyłem na półce ze świętymi obrazami trzy
książki i pytam Kto z was czyta? – Nikt – odpowiedzieli.
– To książki po naszym wuju. On umiał czytać i pisać. –
Wziąwszy jedną z nich, otworzyłem ją, gdzie popadło i
przeczytałem, jak to jeszcze dziś pamiętam, takie słowa:
Modlitwa nieustanna, to wzywanie imienia Bożego; zawsze,
czy się rozmawia, czy siedzi, czy chodzi, pracuje, czy
je, cokolwiek się czyni – w każdym miejscu i w każdym
czasie należy wzywać imienia Bożego.
Przeczytawszy to pomyślałem, że to akurat dla mnie,
zacząłem szyjąc odmawiać modlitwę szeptem i spodobało mi
się to. Ci, którzy mieszkali ze mną w chałupie,
zauważyli to i zaczęli się ze mnie śmiać: czarownik
jesteś, czy co, że wciąż coś szepczesz? Zamawiasz coś?
Żeby to ukryć przestałem poruszać wargami, a zacząłem
samym językiem. W końcu tak się przyzwyczaiłem do tej
modlitwy, że język mój w dzień i w nocy ją odmawia i
jest to dla mnie przyjemne.
Długo tak wędrowałem, potem nagle całkiem oślepłem. W
moim rodzie prawie wszyscy mają ciemną wodę w oczach. Z
racji mej biedy gmina ulokowała mnie w przytułku, który
znajduje się w Tobolsku, naszym mieście gubernialnym.
Właśnie tam wędruję, a pani domu z panem zatrzymali
mnie, bo chcą dać mi do Tobolska podwodę.
- Jak nazywała się książka, którą czytałeś? Nie było to
Dobrotolubije? – Doprawdy nie wiem, nie spojrzałem na
tytuł. Przyniosłem moje Dobrotolubije, odnalazłem w
czwartej części u patriarchy Kaliksta te słowa, które
powiedział mi z pamięci, i zacząłem je czytać. – To samo
– krzyknął ślepiec. – Czytajże, bracie, jakże to dobre.
– Kiedy doszedłem do takiej linijki, gdzie powiedziane
jest: należy modlić się sercem, zaczął nalegać: co to
znaczy? Jak to czynić? Powiedziałem mu, że całe
pouczenie o modlitwie serca szczegółowo wyłożone jest w
tej właśnie książce, w Dobrotolubiju, a on z uporem
prosił, by mu ją przeczytać.
- Uczynimy tak – powiedziałem. – Kiedy masz zamiar
wyruszyć do Tobolska? – Choćby zaraz – odpowiedział. – A
zatem dobrze. Ja też myślę ruszyć w drogę jutro,
pójdziemy razem i przeczytam ci wszystko, co dotyczy
modlitwy serca, i wskażę ci sposób odnajdywania miejsca
w sercu i wchodzenia do niego. – A co z podwodą? –
zapytał. – Jaka tam podwoda? Czyż nie wiesz jak daleko
do Tobolska? Tylko półtorej setki wiorst. Pójdziemy
powolutku, a tylko we dwóch wiesz, jak dobrze iść. Nawet
i rozmawiać, i czytać o modlitwie będzie wygodniej.
Tak dogadaliśmy się. Wieczorem sam pan domu przyszedł,
by zaprosić nas wszystkich na kolację. Po kolacji
wyjawiliśmy, że ruszymy ze ślepym w drogę i że podwoda
nie jest potrzebna, bo będzie nam wygodniej czytać
Dobrotolubije. Tu pan domu powiedział – Mnie też
Dobrotolubije bardzo się spodobało. Nawet napisałem już
list i przygotowałem pieniądze, by jutro, gdy pojadę do
sądu, wysłać do Petersburga i otrzymać Dobrotolubije
pierwszą pocztą.
Tak oto rankiem ruszyliśmy w drogę, dziękując bardzo tym
państwu za miłość mogącą służyć za przykład, i za
miłosierdzie. Oboje odprowadzili nas z wiorstę od domu i
tak rozstaliśmy się.
Ruszyliśmy ze ślepcem i szliśmy po trochu i powoli, z
dziesięć, piętnaście wiorst na dzień, a całą resztę
czasu przesiadywaliśmy w samotnych miejscach i
czytaliśmy Dobrotolubije. Przeczytałem mu o modlitwie
serca wszystko w takiej kolejności, jaką wskazał mi mój
zmarły starzec, to znaczy zaczynając od księgi Nikifora
Mnicha, Grzegorza Synaity i tak dalej. Z jaką
zachłannością i uwagą słuchał tego wszystkiego, jak mu
się to podobało, jaką sprawiało rozkosz. Potem zaczął
tak mnie pytać o modlitwę, że mojego rozumu nie
starczyło, by odpowiedzieć.
Po przeczytaniu wszystkiego, co trzeba, z Dobrotolubija,
zaczął usilnie prosić, bym starannie pokazał mu, w jaki
sposób umysłem odnaleźć serce, jak wprowadzić doń Boskie
imię Jezusa Chrystusa i jak ze słodyczą modlić się
wewnętrznie sercem. Zacząłem mówić do niego – Oto ty nic
nie widzisz, ale przecież możesz swym umysłem wyobrazić
sobie, przedstawić to, co kiedyś widziałeś, na przykład
człowieka, jakąś rzecz, część swojego ciała – rękę,
nogę, możesz to sobie wyobrazić tak żywo, jakbyś na to
patrzył. Możesz też skierować i wpatrzyć się w to nawet
twoimi ślepymi oczami? – Mogę – odpowiedział. – Zatem w
ten właśnie sposób wyobraź sobie swe serce, skieruj nań
swe oczy, jakbyś patrzył nań poprzez swą pierś, wyobraź
je sobie najżywiej, jak potrafisz, a uszami wsłuchuj
się, jak ono bije, jak uderza raz po razie. Skoro się do
tego dostosujesz, zacznij do każdego uderzenia serca,
patrząc weń, dopasowywać słowa modlitwy. W ten sposób
przy pierwszym uderzeniu powiedz, albo pomyśl, „Zbawco”,
przy drugim „Jezu”, przy trzecim „Chryste”, przy
czwartym „zmiłuj się”, przy piątym „nade mną” i
powtarzaj to wielokroć. Tobie będzie wygodniej, bo
początki i przygotowanie do modlitwy serca już masz.
Potem, gdy się już przyzwyczaisz, zacznij wprowadzać
całą modlitwę Jezusową do serca wraz z oddechem, i
wprowadzać ją, jak uczą tego ojcowie, to znaczy:
wciągając powietrze wypowiedz, pomyśl: „Zbawco, Jezu
Chryste”, a wypuszczając je: „zmiłuj się nade mną!” Czyń
to jak najwięcej i jak najczęściej, a szybko poczujesz
delikatny i przyjemny ból serca, a potem pojawi się w
nim ciepło i jakby tajanie. W ten sposób, z Bożą pomocą,
osiągniesz samodziałanie przynoszącej słodycz
wewnętrznej modlitwy serca. Ale przy tym wszystkim
wystrzegaj się wszelkich wyobrażeń w twym umyśle,
jakichś pojawiających się wizji, bo święci ojcowie
usilnie nakazują wystrzegania się przy modlitwie
wewnętrznej jakichkolwiek wyobrażeń czy wizji, by nie
ulec ich urokowi.
Ślepiec, wysłuchawszy tego wszystkiego uważnie, zaczął z
gorliwością postępować według wskazanego mu sposobu;
zwłaszcza nocami, gdy zatrzymywaliśmy się na nocleg,
długo zajmował się przede wszystkim tym. Po pięciu
dniach zaczął odczuwać w sercu silne ciepło i
niewysłowioną przyjemność, a przy tym ogromną chęć
ciągłego zajmowania się tą modlitwą, która właśnie
budziła w nim miłość do Jezusa Chrystusa. Czasami zaczął
widywać jasność, choć nie dostrzegał w niej żadnych
przedmiotów ani rzeczy. Czasem wydawało mu się, że gdy
wchodził w swe serce, to zapalał się w nim słodko jakby
silny płomień palącej się świecy i wyrywając się przez
gardło na zewnątrz, oświecał go. Mógł przy jego świetle
dostrzegać także rzeczy oddalone, jak to się kiedyś
zdarzyło.
Wędrowaliśmy lasem, a milczący ślepiec cały był
pogrążony w modlitwie. Nagle powiedział – Jaka szkoda!
Pali się już cerkiew, zawaliła się właśnie dzwonnica.
Powiedziałem mu – Daj spokój tym próżnym wyobrażeniom,
to pokusa, trzeba to zaraz odpędzać. Jak możesz widzieć,
co się dzieje w mieście? Mamy do niego jeszcze dwanaście
wiorst. Usłuchał mnie, modlił się dalej i milczał. Pod
wieczór przyszliśmy do miasta i rzeczywiście ujrzałem
kilka spalonych domów, zawaloną dzwonnicę, zbudowaną na
drewnianych palach. Wokoło tłoczyli się ludzie dziwiąc
się, że waląca się dzwonnica nikogo nie przygniotła.
Uświadomiłem sobie, że całe to nieszczęście zdarzyło się
wtedy, gdy mówił o tym ślepiec. Ale oto powiedział on –
Mówiłeś, że to pusta zjawa, a jednak to rzeczywistość.
Jak nie dziękować, jak nie kochać Pana Jezusa Chrystusa,
który okazuje swoją łaskę grzesznikom, ślepcom i
nierozumnym! Dzięki i tobie za to, że nauczyłeś mnie tej
czynności serca.
Powiedziałem mu – Jezusa Chrystusa kochaj i dziękuj Mu,
ale przyjmowania różnych wizji za bezpośrednie
okazywanie łaski strzeż się, bo to wszystko może
przydarzać się w sposób naturalny, zgodny z porządkiem
rzeczy. Dusza ludzka nie jest bezwzględnie związana z
miejscem i materią. Może ona widzieć i we mgle, i to, co
dzieje się daleko czy blisko, ale my nie przydajemy
życia tej zdolności duszy i tłumimy ją albo więzami
naszego ociężałego ciała, albo plątaniną naszych myśli i
rozproszonych pomysłów. A kiedy skupiamy się w sobie,
odrywamy się od tego, co nas otacza, i w umyśle stajemy
się bardziej subtelni, wtedy dusza wchodzi na swe
właściwe miejsce, działa w wyższym stopniu i jest to
rzeczą naturalną.
Słyszałem od mego zmarłego starca, że nawet nie ludzie
modlitwy, a tylko zdolni do tego, albo chorzy, w
najciemniejszym pokoju widzą światło wychodzące ze
wszystkich rzeczy, rozróżniają przedmioty, wyczuwają
jakby drugiego siebie i wnikają w myśli innych. A to, co
podczas modlitwy serca pochodzi wprost od Bożej łaski,
przynosi taką rozkosz, że żaden język jej nie wyrazi i
nie da się to porównać z niczym materialnym; do niczego
nie jest to podobne. Wszystko, co odczuwamy, jest zbyt
niskie w porównaniu ze słodkimi odczuciami łaski w
sercu. Mój ślepiec wysłuchał tego z uwagą i jeszcze
bardziej spokorniał. Modlitwa w jego sercu coraz
bardziej się rozwijała i przynosiła mu niewysłowioną
słodycz. Cieszyłem się tym z całej duszy i pilnie
dziękowałem Bogu za to, że dozwolił mi ujrzeć tak
błogosławionego swego sługę.
W końcu dotarliśmy do Tobolska, zaprowadziłem ślepca do
przytułku, pozostawiłem go tam i serdecznie się z nim
pożegnawszy ruszyłem dalej w drogę.
Jakiś miesiąc wędrowałem sobie spokojnie i głęboko
odczuwałem, jak pouczające i zachęcające bywają dobre
żywe przykłady. Często czytywałem Dobrotolubije i
sprawdzałem wszystko to, co powiedziałem modlącemu się
ślepcowi. Jego pouczający przykład rozpalił we mnie
gorliwość, wdzięczność i miłość ku Panu, a modlitwa
serca tak mnie cieszyła, że nie myślałem, iż na ziemi
jest ktoś szczęśliwszy ode mnie, i dziwiłem się, jaka to
moźe być większa i lepsza rozkosz w królestwie
niebieskim. Nie tylko bowiem czułem ją we wnętrzu mojej
duszy, ale wszystko to, co było zewnętrzne, ukazywało mi
się w zachwycającej postać i wszystko pociągało mnie ku
miłości Boga i ku dziękowaniu Mu: ludzie, drzewa,
rośliny, zwierzęta – wszystko było mi jakby jedną
rodziną, wszędzie znajdowałem odbicie imienia Jezusa
Chrystusa. Czasem odczuwałem taką lekkość, jakbym był
pozbawiony ciała, jakbym nie chodził, a radośnie pływał
w powietrzu. Czasem cały wnikałem sam w siebie i
wyraźnie widziałem wszystkie moje wnętrzności, dziwiąc
się tak pełnej mądrości budowie człowieczego ciała.
Czasem znów odczuwałem taką radość, jakbym został carem,
a przy wszystkich tych pociechach pragnąłem, by Bóg
pozwolił mi jak najszybciej umrzeć i dać ujście mojej
wdzięczności u Jego stóp w świecie duchów.
Pewnie bez umiaru rozkoszowałem się tymi odczuciami, czy
co, albo już taki był dopust Bożej woli, bo po pewnym
czasie poczułem w sercu jakieś drżenie i lęk. Żeby mi
się tylko nie przydarzyła, pomyślałem sobie, jakaś bieda
czy utrapienie, podobnie jak za tę dziewczynę, którą
nauczyłem modlitwy Jezusowej w kaplicy. Myśli nalatywały
na mnie chmurą i przypominałem sobie zaraz słowa
błogosławionego Jana z Karpatos, który powiada, że ten,
kto często poucza, wystawia się na pohańbienie i cierpi
doświadczenia i pokusy za tych, którzy odnieśli dzięki
niemu duchową korzyść. Walcząc z tymi myślami wzmogłem
modlitwę, dzięki czemu odpędziłem je całkowicie i
nabrawszy otuchy powiedziałem w mym wnętrzu – Niech się
dzieje wola Boża! – będąc gotowym przecierpieć wszystko,
co tylko ześle mi Jezus Chrystus za moje grzeszne
postępki i hardy charakter. Przecież ci, którym niedawno
wyjawiłem tajemnicę wnikania w serce i modlitwy
wewnętrznej, byli już przed spotkaniem ze mną
przygotowani dzięki bezpośredniemu tajemnemu pouczeniu
Bożemu. Znalazłszy w tym uspokojenie, znów ruszyłem z
radością i modlitwą, a cieszyłem się jeszcze bardziej
niż przedtem. Przez jakieś dwa dni pogoda była deszczowa
i droga tak rozmokła, że nogi ledwie można było
wyciągnąć z błota. Szedłem stepem i przez jakieś
piętnaście wiorst nie napotkałem żadnej osady. Wreszcie
pod wieczór dostrzegłem stojącą przy samej drodze jakąś
zagrodę. Ucieszyłem się i pomyślałem: Tu poproszę, by
pozwolili mi odpocząć i przenocuję, a jutro rano, co Bóg
da: może i pogoda będzie lepsza.
Podszedłszy ujrzałem podpitego staruszka w żołnierskim
płaszczu, siedzącego na przyzbie domu. Pokłoniłem się
mu, no i mówię – Nie można by tu kogoś poprosić o
przenocowanie? – A któż może na to pozwolić prócz mnie?
– krzyknął starzec – ja tu jestem najważniejszy! To
stacja poczty, i jestem tu inspektorem. To pozwólcie,
ojczulku, przenocować! – A dokumenty masz? Pokaż
papiery! – Podałem mu, a on wciąż: – Gdzie twoje
papiery? – Trzymacie w ręku – odpowiedziałem. – No
dobrze, pójdziemy do środka. Inspektor nałożył okulary,
przeczytał i mówi – Papiery masz w porządku, nocuj.
Dobry ze mnie człowiek. Masz, poczęstuję cię czareczką.
– Od dziecka nie piję – odpowiedziałem. – No, gwiżdżmy
na to, ale chociaż zjedz z nami kolację. Usiedliśmy przy
stole: on, kucharka, młoda kobieta, też dosyć pijana.
Mnie posadzili razem z nimi. Przez całą kolację
wymyślali sobie nawzajem, a na koniec pobili się.
Inspektor wyszedł do sieni i położył się spać w komorze,
kucharka zaczęła sprzątać, myć miski i łyżki, wymyślając
swojemu staruszkowi.
Posiedziałem i doszedłem do wniosku, że szybko się ona
nie uspokoi. Mówię do niej – Gdzie by tu, mateńko,
położyć się spać? Zmęczony jestem drogą. – Zaraz ci,
ojczulku, przygotuję. – Przysunęła ławkę do ławy przy
oknie frontowym, rozłożyła kawał wojłoku i położyła
podgłówek. Położyłem się i zamknąłem oczy, jakbym spał.
Kucharka długo jeszcze kręciła się, wreszcie skończyła,
zgasiła ogień i podeszła do mnie. Nagle całe okienko, to
w kącie z frontu, rama, szyby, resztki futryny
rozleciały się w kawałki i spadły ze strasznym
trzaskiem, cała izba zatrzęsła się, a za oknem rozległ
się bolesny jęk, krzyk i słychać było szamotanie.
Kobieta w przerażeniu wyskoczyła na środek izby i runęła
na podłogę. Zerwałem się nieprzytomny, myśląc, że się
pode mną rozwarła ziemia. Patrzę: dwóch woźniców wnosi
do izby człowieka, całego we krwi, tak że nawet twarzy
nie było widać. To jeszcze bardziej mnie przeraziło.
Okazało się, że był to kurier, który galopował tu, by
zmienić konie. Jego woźnica, nie zdoławszy dobrze
skręcić w bramę, wybił dyszlem okno, a ponieważ przed
domem był rów, bryczka wywróciła się, a kurier,
upadając, głęboko rozciął sobie głowę o zaostrzony kół,
który umacniał przyzbę. Kurier zażądał wody i wina, by
przemyć sobie ranę, przyłożył do niej okład z wina, do
tego wypił szklaneczkę i krzyknął – Konie! Stojąc przy
ni powiedziałem – Jakże wam, ojczulku, jechać z takim
bólem? – Kurier nigdy nie choruje – odpowiedział i
pogalopował. Kobietę bez zmysłów woźnice zanieśli w kąt
przy piecu, przykryli kawałkiem płótna i powiedzieli –
Coś dziwnego przytrafiło się jej ze strachu, dojdzie do
siebie. A inspektor poprawił sobie i znów poszedł
dosypiać. Zostałem sam.
Wkrótce kobieta podniosła się i zaczęła chodzić z kąta w
kąt, jak szalona, a w końcu wyszła z izby. Po modlitwie
poczułem, że opadam z sił i przed świtem trochę
zasnąłem. Rankiem pożegnawszy się z inspektorem,
wyruszyłem w drogę. Szedłem i wznosiłem moją modlitwę z
wiarą, ufnością i dziękczynieniem ku Ojcu dobrodziejstw
i wszelkiej pociechy, który wybawił mnie od bliskiego
nieszczęścia.
Sześć lat po tych wydarzeniach przechodziłem obok
pewnego żeńskiego monasteru i zaszedłem do cerkwi
pomodlić się.
Gościnnie usposobiona wobec pielgrzymów przeorysza
przyjęła mnie po mszy i poleciła podać herbatę. Nagle
przyjechali do niej nieoczekiwani goście, wyszła do
nich, a mnie zostawiła z mniszkami, które jej
posługiwały. Pokorna mniszka nalewająca herbatę
pobudziła moją ciekawość i zapytałem – Dawno jesteś,
mateńko, w tym monasterze? – Pięć lat – odpowiedziała. –
Przyprowadzili mnie tu bez zmysłów i tu Bóg się nade mną
zmiłował. A mateńka przeorysza zostawiła mnie u siebie i
dokonała postrzyżyn. – Od czego utraciłaś zmysły? –
zapytałem. – Z przerażenia. Pracowałam na jakiejś stacji
i nocą, gdy spałam, konie wybiły okno. Przeraziwszy się
straciłam zmysły. Cały rok moi krewni prowadzali mnie po
świętych miejscach i dopiero tu wróciłam do zdrowia.
Usłyszawszy to uradowałem się w duszy i sławiłem Boga,
który tak mądrze z wszystkiego wyprowadza dobro.
- Wiele byłoby jeszcze do opowiadania – rzekłem
zwracając się do mego ojca. – Gdyby opowiadać po kolei,
to i trzech dni by nie starczyło, ale może dodam jeszcze
jeden przypadek.
Był jasny, letni dzień, gdy w pobliżu drogi zobaczyłem
cmentarz, albo lepiej: cały zespół cmentarny, to znaczy
jeszcze cerkiew i kilka domów dla duchownych i służby
cerkiewnej.
Dzwonili na mszę i poszedłem tam. Szli tam także
mieszkający w pobliżu ludzie. Inni, nie dochodząc do
cerkwi, siedzieli na trawie i widząc mnie spieszącego
się mówili: Nie spiesz się. Nastoisz się do woli zanim
zacznie się msza. Odprawia się tu bardzo długo, kapłan
chory i jakiś opieszały. Rzeczywiście odprawiało się
bardzo długo, kapłan młody, ale straszliwie chudy i
blady, celebrował bardzo powoli, zresztą bardzo
uroczyście. Na końcu mszy wygłosił z uczuciem
przepiękne, zrozumiałe kazanie o tym, jak posiąść miłość
ku Bogu.
Kapłan poprosił mnie do siebie i zatrzymał, bym zjadł
obiad. Przy stole powiedziałem – Jak uroczyście i
dostojnie odprawiasz mszę, ojcze! – Tak, odpowiedział –
choć przychodzącym to się nie podoba i szemrzą, ale co
zrobić. Każde słowo modlitwy muszę najpierw rozważyć,
porozkoszować się nim, a dopiero potem mogę już
wypowiedzieć je głośno, bo bez wewnętrznego odczucia i
przyjęcia każde wypowiedziane słowo będzie i dla
wypowiadającego je, i dla innych bezużyteczne. Cała
rzecz polega na życiu wewnętrznym i uważnej modlitwie!
Ale jak mało ludzi zajmuje się tymi sprawami -dodał. –
To dlatego, że nie chcą, nie dbają o duchowe, wewnętrzne
oświecenie – powiedział kapłan. Znów zapytałem – Ale jak
je osiągnąć? Wydaje się to bardzo trudne. – Ani trochę.
Aby oświecić się w duchu i być człowiekiem uważnym,
wewnętrznym, należy wziąć jakikolwiek tekst z Pisma
Świętego i jak najdłużej skupić tylko na nim jednym całą
uwagę i rozważania, a otworzy się światło zrozumienia. W
ten sam sposób należy postępować przy modlitwie: jeśli
chcesz, by była ona czysta, prawa i by przynosiła
pocieszenie, należy wybrać jakąś modlitwę krótką,
składającą się ze słów niewielu, ale mocnych, i
powtarzać ją wielekroć i długo, a wtedy poczujesz chęć
modlitwy. Bardzo spodobało mi się to pouczenie dane
przez kapłana: jakże było ono praktyczne, proste, a
jednocześnie głębokie i pełne mądrości! W myślach
dziękowałem Bogu, że ukazał mi takiego prawdziwego
pasterza swego Kościoła.
Po zakończeniu posiłku kapłan powiedział do mnie –
Prześpij się po obiedzie, a ja zajmę się czytaniem Słowa
Bożego i przygotowaniem jutrzejszego kazania. –
Wyszedłem do kuchni.
Nie było tam nikogo, tylko w kącie, zgarbiona, siedziała
jakaś wiekowa staruszka i kaszlała. Siadłem w pobliżu
okienka, wyjąłem z torby moje Dobrotolubije i zacząłem
sobie po cichutku czytać. Na koniec usłyszałem, że
siedząca w kącie staruszka nieustannie szepcze Jezusową
modlitwę. Ucieszyłem się słysząc często wypowiadane
Najświętsze Imię Pańskie i mówię do niej – Jak to
dobrze, mateńko, że wciąż odmawiasz tę modlitwę! To
najbardziej chrześcijańskie, zbawiające zajęcie. Tak,
ojczulku – odpowiedziała – w moich starych latach jedyną
radością jest to, że Pan przebaczy! – Dawno już tak się
modlisz? – Od mej młodości, ojczulku, bez tego nie
żyłabym, bo modlitwa Jezusowa wybawiła mnie od zguby i
od śmierci.
- Jakże to? Opowiedz, proszę ku chwale Boga i ku
wysławianiu zbawiennej mocy Jezusowej modlitwy. –
Schowałem do torby moje Dobrotolubije, siadłem blisko
niej i zaczęła opowiadać:
- Byłam dziewczyną młodą i piękną. Rodzice wyprawili mi
zaręczyny i tak jakby jutro miał być ślub, narzeczony
szedł ku nam, ale nie zrobił i dziesięciu kroków, jak
upadł i umarł nie złapawszy oddechu! Tak się tego
wystraszyłam, że odmówiłam zamążpójścia i postanowiłam
żyć w dziewictwie i chodzić po świętych miejscach modląc
się do Boga. Sama bałam się jednak ruszać w drogę, by z
powodu mojej młodości nie spotkało mnie co złego ze
strony złych ludzi, ale oto znajoma mi pielgrzymująca
staruszka nauczyła mnie, bym gdziekolwiek idę wciąż,
nieustannie odmawiała modlitwę Jezusową i bym wierzyła
mocno, że z tą modlitwą żadne nieszczęście nie może w
drodze się zdarzyć. Uwierzyłam temu i istotnie chodziłam
zawsze pomyślnie, nawet w najbardziej odległe święte
miejsca, moi rodzice dawali mi na to pieniądze. Na
starość zachorowałam i tutejszy ojciec łaskawie trzyma
mnie tu i karmi.
Słuchając tego z radością nie wiedziałem, jak dziękować
Bogu za dzień, w którym ujrzałem tak pouczające
przykłady. Potem, uprosiwszy błogosławieństwa dobrego i
pobożnego kapłana, ruszyłem rozradowany w drogę.
A już całkiem niedawno, gdy szedłem tu przez kazańską
gubernię, zdarzyło mi się jeszcze zobaczyć, jak moc
modlitwy w imię Jezusa Chrystusa staje się dostępna i
dla tych, którzy zajmują się nią nieświadomie, i jak
częstość i długotrwałość modlitwy jest najpewniejszą i
najkrótszą drogą do osiągnięcia dobrych owoców modlitwy.
Kiedyś nocowałem w osiedlu Tatarów. Wszedłszy tam,
zobaczyłem pod oknem jednej z chat bryczkę i ruskiego
woźnicę.
Przy bryczce pasły się konie. Ucieszywszy się tym,
zamierzałem prosić o nocleg właśnie tu, sądząc, że
przynajmniej będę spał pośród chrześcijan. Podszedłem i
pytam woźnicę – Kto to podróżuje? Odpowiedział mi, że to
jego pan jedzie z Kazania na Krym. W czasie mojej
rozmowy z woźnicą ów podróżujący pan, odchyliwszy
skórzany bok bryczki, wyjrzał z niej, spojrzał na mnie i
mówi – Sam nocuję tutaj, ale nie poszedłem do chaty, bo
u Tatarów bardzo kiepsko i postanowiłem zostać na noc w
bryczce. Potem ów pan wyszedł przespacerować się –
wieczór był piękny – i zaczęliśmy rozmowę.
Pośród wielu wypytywań, oto co opowiedział mi o sobie Do
sześćdziesiątego piątego roku życia służyłem we flocie w
randze komandora. Na starość zaatakowała mnie
nieuleczalna choroba, podagra, i przeszedłszy na rentę
zamieszkałem na Krymie w chutorze mej żony, niemal
ciągle chorując. Moja żona była kobietą postrzeloną,
roztargnioną, do tego wielką karciarą. Nudno jej było
mieszkać ze mną chorym i rzuciwszy mnie wyjechała do
Kazania, do naszej córki, która tu przypadkiem wyszła za
mąż za pracującego urzędnika. Obdarła mnie ze
wszystkiego, wywiozła ze sobą nawet służbę, a mnie
zostawiła tylko ośmioletniego chłopaczka, mojego
chrześniaka.
Tak oto żyłem sam przez jakieś trzy lata. Chłopiec,
który mi pomagał, był zdolny, bystry i potrafił zrobić
wszystko w domu: sprzątał pokój, rozpalał piec, gotował
kleiki i kaszki, nastawiał samowar. Przy tym wszystkim
był to jednak nadzwyczaj żywy i nie milknący psotnik.
Nieustannie biegał, stukał, krzyczał, swawolił i tym
wszystkim bardzo mi dokuczał.
Z powodu choroby, ale też z nudów, zawsze lubiłem czytać
rzeczy duchowe. Miałem przepiękną książkę Grzegorza
Palamasa o modlitwie Jezusowej, czytałem ją prawie bez
ustanku, a po trochu odmawiałem też modlitwę. Mój
chłopak mi przeszkadzał, a żadne groźby i kary nie
powstrzymywały go od wybryków. Pomyślałem wreszcie, by
sadzać go u siebie w pokoju na ławeczce i kazać mu
odmawiać nieustannie Jezusową modlitwę. Najpierw bardzo
mu się to nie podobało, na wszelkie sposoby tego unikał
i często milczał.
Żeby zmusić go do spełniania mojego nakazu, kładłem przy
sobie rózgę. Gdy odmawiał modlitwę, czytałem spokojnie
książkę, albo słuchałem go, ale gdy tylko zamilknął
pokazywałem mu rózgę i przestraszony znowu się brał za
modlitwę. Bardzo to mnie uspokajało, bo w domu zaczęła
panować cisza. Po pewnym czasie zauważyłem, że już nie
trzeba rózgi: chłopiec chętniej i pilniej zaczął
wypełniać mój nakaz. Nawet ja dostrzegłem rzeczywistą
przemianę w jego żywym charakterze, chłopiec przycichł,
stał się bardziej milkliwy, a prace domowe wykonywał
lepiej. Ucieszyło mnie to i zacząłem dawać mu więcej
swobody. I co się w końcu okazało? Tak przyzwyczaił się
do modlitwy, że prawie zawsze, przy każdym zajęciu
odmawiał ją bez żadnej z mojej strony zachęty czy
przymuszenia. Kiedy go o to zapytałem, odpowiadał, że
nieprzeparcie ciągnie go do odmawiania modlitwy. – A co
przy tym odczuwasz? – Nic, tylko czuję, że jest mi tak
dobrze, gdy się modlę. – Jak to, dobrze? – Nie wiem, jak
to powiedzieć. – Wesoło ci, czy co? – Tak, wesoło.
Miał już dwanaście lat, gdy zaczęła się wojna krymska,
wyjechałem do córki do Kazania i chłopca zabrałem ze
sobą.
Umieścili go w kuchni z innymi, bardzo z tego powodu
tęsknił i skarżył mi się, że ludzie bawiąc się i
swawoląc zaczepiali go, śmiali się i tak przeszkadzali
mu zajmować się modlitwą. Wreszcie po jakichś trzech
miesiącach wchodzi do mnie i mówi – Wyjeżdżam do domu,
nie mogę znieść tej nudy i hałasu. Powiedziałem mu –
Jakże sam wyruszysz w tak daleką podróż, do tego w
zimie? Zaczekaj aż ja będę jechał i zabiorę cię ze sobą.
Następnego dnia chłopak zniknął. Szukali go wszędzie,
ale nie odnaleźli. W końcu otrzymuję z Krymu, od ludzi,
którzy pozostali w naszym chutorze, list o tym, że
chłopiec, czwartego kwietnia, w drugi dzień Paschy,
został znaleziony martwy w mym domu. Leżał na podłodze w
moim pokoju, dostojnie: ręce na piersi, pod głową czapka
z daszkiem, uciekał w tym samym lekkim surduciku, w
który ubierał się u mnie. Pochowali go w moim ogrodzie.
Otrzymawszy tę wiadomość bardzo się zdziwiłem, w jaki
sposób tak szybko dotarł chłopiec do chutoru.
Uciekł 26 lutego, a znaleziono go 4 kwietnia. W ciągu
miesiąca przebyć około trzech tysięcy wiorst, daj Boże i
końmi. Przecież to ze sto wiorst dziennie. W dodatku w
lekkim ubraniu, bez dokumentów i bez kopiejki. Załóżmy,
że go nawet ktoś podwoził, ale i tu przecież nie obyłoby
się bez szczególnej Opatrzności i opieki Bożej. Tak to,
powiedział ów pan, chłopiec ten zakosztował owoców
modlitwy, a ja nawet w mojej starości nie osiągnąłem
jego miary.
Po tym wszystkim zacząłem mówić do tego pana – Znam,
ojczulku, tę przepiękną książkę wielebnego Grzegorza
Palamasa, którą byłeś łaskaw czytać, ale w niej
najwięcej rozważa się tylko ustną formę modlitwy
Jezusowej. Przeczytajcie jednak sobie książkę, co się
nazywa Dobrotolubije, a dopiero tam znajdziecie pełne i
dokładne pouczenie o tym, jak osiągnąć duchową formę tej
modlitwy w umyśle i w sercu, i jak zakosztować jej
najrozkoszniejszych owoców. I pokazałem mu moje
Dobrotolubije. Zauważyłem, że z zadowoleniem przyjął
moją radę i obiecał postarać się o tę książkę.
- Mój Boże, pomyślałem, jakież to zdumiewające przejawy
mocy Bożej ogląda się jako skutki tej modlitwy! Jak
mądry i pouczający jest przypadek, o którym usłyszałem.
Rózga nauczyła chłopca modlitwy, a modlitwa stała się
potem dla niego pociechą! Czyż nie są rózgami Bożymi te
smutki i utrapienia, które napotykamy na drodze
modlitwy? A zatem czego boimy się i czemu przejęci
jesteśmy niepokojem, kiedy te rózgi pokazuje nam ręka
naszego Ojca niebieskiego, pełnego bezgranicznej
miłości, i gdy rózgi te nakłaniają nas do gorliwszego
uczenia się modlitwy i prowadzą nas ku niewypowiedzianym
pociechom?
Kończąc moje opowieści, powiedziałem memu ojcu
duchownemu – Wybacz mi, na Boga, rozgadałem się, a
święci ojcowie rozmowę, nawet o najbardziej duchowym
charakterze, ale nieumiarkowaną, nazywają pustym
gadaniem. Czas mi iść rozejrzeć się za moim towarzyszem
podróży do Jerozolimy. Pomódl się za mnie, biednego
grzesznika, żeby Pan w swym wielkim miłosierdziu
przygotował mi drogę ku dobremu.
- Z całej mej duszy życzę ci, umiłowany w Panu bracie –
powiedział on – by przepełniona miłością laska Boża
chroniła twą drogę i towarzyszyła ci jak anioł Rafael
Tobiaszowi!
Część II : Spotkanie z pielgrzymem czyli rozmowy o modlitwie
Spotkanie pierwsze:
Piąta opowieść
Rok już minął od ostatniego spotkania z pielgrzymem,
gdy wreszcie ciche stukanie do drzwi i modlitewne
pozdrowienie obwieściło nadejście owego błogosławionego
brata, ku wielkiej radości serca tego, który nań
oczekiwał.
- Wejdź, umiłowany bracie! Razem będziemy składać dzięki
Panu, który pobłogosławił twą drogę i powrót!
- Chwała i dziękczynienie Najwyższemu Ojcu łask za
wszystko, co tylko przygotowuje według swego zamysłu,
zawsze przynoszącemu dobro nam, pielgrzymom i przybyszom
w „ziemi obcej”! Przecież i ja, grzesznik, pożegnawszy
cię w zeszłym roku, teraz znowu, dzięki Bożej łasce,
doznaję zaszczytu ujrzenia cię i usłyszenia twego
serdecznego powitania. Pewnie oczekujesz ode mnie
szczegółowej opowieści o świętym Bożym mieście,
Jerozolimie, ku której tęskniła moja dusza i ku której
niezachwianie kierowałem moje pragnienia, ale nie zawsze
spełnia się to, co zamierzamy. Także mnie się to
przydarzyło i nic w tym dziwnego, bo czyż mnie, biednemu
grzesznikowi, miał przypaść w udziale zaszczyt stąpania
po tej uświęconej ziemi, noszącej ślady boskich stóp
Zbawiciela naszego, Jezusa Chrystusa?
Przypominasz sobie, ojczulku, że wyruszyłem tam w
zeszłym roku w towarzystwie głuchego starca, mając list
irkuckiego kupca do jego syna w Odessie, z prośbą o
wyprawienie mnie do Jerozolimy. Rzeczywiście,
szczęśliwie i szybko dotarliśmy do Odessy. Mój towarzysz
podróży zaraz znalazł miejsce na statku płynącym do
Konstantynopola i wyruszył w drogę, a ja zostałem z owym
listem, by odszukać syna irkuckiego kupca. Dom jego
odnalazłem szybko, ale ku memu zdziwieniu i z żalem
stwierdziłem, że mój dobroczyńca nie żyje: minęły już
trzy tygodnie od momentu, gdy zmarł po krótkiej chorobie
i został pochowany. Zasmuciło mnie to wprawdzie bardzo,
ale zdałem się na wolę Boga. Wszyscy domownicy pogrążeni
byli w smutku, wdowa po zmarłym, która została z trójką
maleńkich dzieci, smuciła się do tego stopnia, że
nieustannie płakała i po kilka razy dziennie padała w
udręce na ziemię. Zdawało się, że ten głęboki żal nie
pozwoli jej żyć długo. Mimo wszystko jednak przyjęła
mnie życzliwie, a nie mając, ze względu na sytuację,
możliwości wyprawienia mnie do Jerozolimy, zaprosiła
mnie w gościnę do siebie na dwa tygodnie, po tym bowiem
czasie obiecał przyjechać do Odessy ojciec zmarłego, by
rozporządzić, rozliczyć i zorganizować handlowe sprawy
osieroconej rodziny. Tym sposobem zostałem.
Mieszkam tak tydzień, miesiąc jeden, drugi, ale zamiast
przyjechać, kupiec przysłał list, w którym powiadamiał,
że ze względu na okoliczności nie może do nich
przyjechać i radził, by rozliczeń dokonali oficjaliści,
a oni wszyscy by, nie zwlekając, wyjeżdżali do niego, do
Irkucka. Zaczęły się przygotowania do podróży,
krzątanina, a ponieważ zauważyłem, że nie mają dla mnie
czasu, to podziękowawszy za gościnność i pożegnawszy
się, zacząłem znów moją wędrówkę po Rosji.
Myślałem, oj, myślałem: dokądże teraz pójdę? Wreszcie
uchwyciłem się myśli, by najpierw pójść do Kijowa, bo
nie byłem tam już wiele lat. Powędrowałem… Oczywiście,
bolałem nad tym, że nie spełniło się moje pragnienie
dotarcia do Jerozolimy, ale przecież nie nastąpiło to
bez Bożego zamysłu, myślałem sobie i uspokajałem się
nadzieją, że Bóg miłujący człowieka przyjmie ten mój
zamiar za sam czyn i w tym pełnym ubóstwa wędrowaniu nie
pozostawi mnie bez pouczenia i duchowego pożytku…
Tak też się stało, spotykałem bowiem ludzi, którzy
objawili mi wiele rzeczy, których dotąd nie znałem, i
oświecali moją ciemną duszę niosąc jej ratunek. Gdybym
nie wyruszył w tę drogę zmuszony koniecznością, nigdy
nie napotkałbym tych dobroczyńców mojej duszy. Tak to
wędrowałem, w ciągu dnia modliłem się, a wieczorami,
zatrzymując się na nocleg, czytałem moje Dobrotolubije
ku pokrzepieniu i pobudzeniu mojej duszy do walki z
niewidzialnymi wrogami zbawienia.
Wreszcie odszedłszy od Odessy jakieś siedemdziesiąt
wiorst, zobaczyłem coś wspaniałego: wielki tabor z
towarem, ze trzydzieści wozów, i dopędziłem go. Jakiś
woźnica jako przewodnik, szedł przy swoim koniu na
przedzie, a pozostali, gromadą szli nie opodal. Droga
biegła obok stawu, przez który przepływała woda;
pokruszony wiosenny lód wirował niesiony przez nią ze
straszliwym łoskotem. Idący przodem młody woźnica
zatrzymał nagle konia, a zaraz musiał się zatrzymać cały
tabor. Pozostali woźnice podbiegli, patrzą, a tu ten, co
się zatrzymał, zaczyna ściągać ubranie. Pytają go,
dlaczego to robi, a on powiada, że ma ochotę wykąpać się
w stawie. Woźnice byli zdziwieni, jeden z nich zaczął
się naśmiewać, inny zaklął, wyzywając go od głupców, a
jego rodzony, starszy brat zaczął go powstrzymywać i
nakłaniać, by jechał dalej. Ten jednak bronił się i w
żaden sposób nie chciał posłuchać. Niektórzy spośród
młodych woźniców zaczęli dla żartu czerpać wodę ze stawu
wiaderkami do pojenia koni i lać ją na amatora kąpieli,
jeden na głowę, inny za kołnierz; wołali: No, już my cię
wykąpiemy. Jak tylko poczuł wodę, krzyknął: Och, jak mi
dobrze i
siadł na ziemi; lali na niego wodę dalej, a ten zaraz
całkiem się położył i spokojnie umarł.
Wszyscy się przestraszyli, nie rozumiejąc, czemu się to
stało. Starsi woźnice, zmartwieni, mówili, że trzeba o
tym zawiadomić sąd, inni dowodzili, że widać od
urodzenia taka śmierć była mu pisana.
Postałem tam z nimi godzinkę i poszedłem dalej. Po
przejściu jakichś pięciu wiorst zobaczyłem wieś, przez
którą biegła szeroka droga. Zaszedłszy do wsi spotkałem
staruszka kapłana idącego ulicą. Pomyślałem, że warto
opowiedzieć mu o tym, co widziałem, i usłyszeć, co o tym
sądzi. Kapłan zaprosił mnie do domu. Opowiedziałem mu
to, co widziałem, i poprosiłem, by wyjaśnił mi przyczynę
wypadku.
- Nic ci nie mogę na to odpowiedzieć, drogi bracie,
oprócz tego, że wiele jest w naturze rzeczy cudownych i
niezrozumiałych dla naszego umysłu. Myślę, że Bóg tak to
ustanowił, by wyraźniej ukazać człowiekowi swe rządy i
opatrzność w przyrodzie: poprzez nadzwyczajne i
bezpośrednie zmiany jej praw w pewnych przypadkach… Mnie
kiedyś też zdarzyło się być świadkiem podobnego
wydarzenia: niedaleko od naszej wsi jest wyjątkowo
głęboki, urwisty parów, szeroki nie jest, ale głęboki na
dziesięć sążni, albo więcej, aż strach patrzeć na jego
dno. Dla pieszych zbudowali przezeń mostek. Chłop z
mojej parafii, posiadający rodzinę i żyjący do tej pory
porządnie, nagle, bez powodu, poczuł nieprzepartą chęć
rzucenia się z mostka do tego głębokiego rowu. Przez
cały tydzień zmagał się z tą myślą i chęcią, wreszcie,
nie mogąc już wytrzymać tego silnego przymusu, wstał
rankiem, wyszedł szybko i skoczył do rowu. Wkrótce ktoś
usłyszał jęki, z trudem go wyciągnęli, miał połamane
nogi. Kiedy pytali, dlaczego skoczył, odpowiadał, że
choć teraz odczuwa silne bóle, to jednak w duszy jest
spokojny, bo spełnił to swoje nieprzeparte pragnienie,
które przez cały tydzień tak go pociągało, że życie
gotów był oddać, byleby tylko je spełnić. Ponad rok
leżał w miejskim szpitalu, odwiedzałem go nierzadko,
widywałem przy nim lekarzy i chciałem, tak jak ty,
usłyszeć coś od nich o przyczynie tego wypadku.
Jednogłośnie odpowiedzieli, że był to „szał”, ale gdy
poprosiłem, by mi naukowo wyjaśnili, co to takiego i
dlaczego przytrafia się człowiekowi, nie powiedzieli mi
nic więcej poza tym, że to tajemnica przyrody, jeszcze
przez naukę nie odkryta… Wtedy powiedziałem im, że gdyby
zwracać się do Boga w modlitwie z prośbą, by tę
tajemnicę objawił dobrym ludziom, to wtedy owa,
nieuleczalna według nich choroba nie dosięgnęłaby
człowieka. Doprawdy wiele jest w naszym człowieczym
życiu przypadków, których nijak nie daje się jasno
zrozumieć…
Rozmawialiśmy tak, a tu już pociemniało i zostałem na
nocleg. Rankiem naczelnik policji przysłał pisarza, żeby
pozwolili pochować zmarłego na cmentarzu; lekarz podczas
sekcji nie znalazł żadnych oznak pomieszania zmysłów i
śmierć przypisał nagłemu udarowi.
- No i popatrz – powiedział kapłan – nawet medycyna nie
mogła określić przyczyny tego niepohamowanego pociągu do
wody.
Pożegnałem się z kapłanem i powędrowałem dalej.
Podróżując tak przez kilka dni, dosyć znużony, doszedłem
do dużego kupieckiego miasteczka. Nazywało się Biała
Cerkiew.
Ponieważ wieczór już się zbliżał, zacząłem szukać
noclegu. Na targowisku trafiłem na człowieka
wyglądającego też na wędrowca; rozpytywał po sklepikach
o dom jakiegoś tam mieszczanina. Zobaczywszy mnie
podszedł i mówi – Widać, że i ty jesteś pielgrzymem,
pójdziemy razem, znajdziemy tutejszego mieszczanina,
nazywa się Jewreinow. To dobry chrześcijanin, prowadzi
bogaty zajazd, lubi tam gościć pielgrzymów, mam to
zapisane. – Zgodziłem się z radością i wkrótce
odnaleźliśmy jego mieszkanie. Wprawdzie nie zastaliśmy
samego gospodarza domu, ale jego żona, dobra, starsza
już kobieta, mile nas powitała i zaprowadziła na
poddasze, byśmy odpoczęli w osobno położonym pokoiku z
okienkiem. Ulokowaliśmy się tam i trochę odpoczęliśmy.
Przyszedł gospodarz i zaprosił nas na kolację. Jedząc
zaczęliśmy rozmawiać: kto, skąd, i tak doszliśmy do
tego, dlaczego on nazywa się Jewreinow.
- Opowiem wam o tym, to niezwykła historia –
odpowiedział i zaczął swą opowieść.
- Pomyślcie tylko, mój ojciec był Żydem, urodził się w
Szkłowie i nie znosił chrześcijan. Od młodych lat
szykował się na rabina i pilnie studiował wszystkie
europejskie plotki mające chrześcijaństwo ośmieszyć.
Zdarzyło mu się kiedyś, że przechodził przez
chrześcijański cmentarz. Zobaczył tam czaszkę jakiegoś
człowieka, miała ona jeszcze obie szczęki (a w nich
szpetne zęby), pewnie wywlekli ją przy okazji kopania
nowego grobu. W swojej zawziętości zaczął się nad
czaszką znęcać, pluł na nią, wymyślał jej, deptał, a że
jeszcze mu to nie wystarczało, wsadził ją na kij, tak
jak to się robi z kośćmi zwierząt dla odstraszenia
drapieżnych ptaków. Drwił tak, drwił, aż nasycił się
wreszcie i poszedł do swego domu.
Następnej nocy, akurat zdążył zasnąć, staje przed nim
nagle jakiś nieznajomy i zaczepia go z wyrzutem, mówiąc
Jak śmiałeś tak sponiewierać śmiertelne szczątki moich
kości? Jestem chrześcijaninem, a ty – wrogiem Chrystusa!
– Po kilka razy w ciągu nocy powtarzało się to widzenie,
pozbawiając go snu i spokoju. Potem nawet w ciągu dnia
przemykała mu przed oczami zjawa i słyszał echo słów
pełnych wyrzutu. Z czasem widzenia zdarzały mu się coraz
częściej, aż wreszcie, czując znużenie, lęk i utratę
sił, udał się do swoich rabinów. Odmawiali nad nim
modlitwy i dokonywali egzorcyzmów, ale widzenia nie
tylko nie ustawały, ale były coraz częstsze i
gwałtowniejsze.
A ponieważ jego przypadek stał się głośny, to dowiedział
się o tym wszystkim chrześcijanin, znany mu, bo
spotykali się przy interesach. Zaczął mu doradzać, by
przyjął wiarę chrześcijańską, przekonując go, że nic
innego nie wyzwoli go od niepokojących wizji.
Żyd ów nie miał na to najmniejszej ochoty, jednak dał
taką odpowiedź – Zrobię, co chcesz, byle tylko uwolnić
się od tych dręczących mnie i nieznośnych widziadeł. –
Chrześcijanin ucieszył się, namówił go, by przedstawił
prośbę o chrzest i włączenie do Kościoła miejscowemu
biskupowi.
Prośbę napisali i Żyd, choć niechętnie, podpisał ją. Jak
tylko to uczynił, widziadła znikły i nigdy już go nie
dręczyły. Ucieszył się tym bardzo i całkiem już
uspokojony poczuł tak płomienną wiarę w Jezusa
Chrystusa, że natychmiast udał się do biskupa,
opowiedział o wszystkim i wyraził gorące pragnienie
przyjęcia chrztu. Pilnie, szybko i skutecznie
przestudiował dogmaty wiary chrześcijańskiej, ochrzcił
się i wyjechał, by zamieszkać akurat tu; ożenił się z
moją matką, dobrą chrześcijanką i wiódł zadowolony życie
bogobojne. Wobec ubogich był szczodry, czego nauczył
także mnie, a przed śmiercią zostawił mi nakaz bycia
szczodrym i błogosławieństwo. Oto dlaczego nazywam się
Jewreinow.
Ze czcią i wzruszeniem wysłuchałem tej opowieści i
pomyślałem sobie: Mój Boże! Jakże miłosierny jest Bóg
nasz, Jezus Chrystus i jak wielka jest Jego miłość!
Jakże różnymi sposobami pociąga on ku sobie grzeszników
i z jaką mądrością obraca drobne przypadki ku kierowaniu
sprawami wielkimi! Kto mógł przewidzieć, że swawolenie z
martwymi kośćmi posłuży prawdziwemu poznaniu Jezusa
Chrystusa i skieruje ku pobożnemu życiu.
Po kolacji, podziękowawszy Bogu i gospodarzowi,
poszliśmy na spoczynek do naszej izdebki. Spać nam się
jeszcze nie chciało i zaczęliśmy z mym towarzyszem
rozmawiać. Wyjawił mi, że jest kupcem z Mohylewa, że dwa
lata odbywał nowicjat w Besarabii w jednym z tamtejszych
monasterów, miał jednak tylko paszport tymczasowy i
teraz wraca do ojczyzny starać się w zrzeszeniu kupców o
wieczyste zwolnienie, by zostać mnichem.
Wychwalał przede mną tamtejsze monastery, ich regułę i
zwyczaje, a także surowe życie licznych bogobojnych
starców tam zamieszkujących; zapewniał, że monastery
Besarabii w porównaniu z rosyjskimi, to jak niebo i
ziemia. Namawiał i mnie, by ruszyć w tamte strony.
W czasie naszej rozmowy przyprowadzono na nocleg jeszcze
jednego. Był to jakiś podoficer, czasowo zwolniony z
armii, udawał się na urlop do domu. Widzieliśmy, że był
bardzo znużony drogą. Pomodliliśmy się razem i
położyliśmy się spać. Przebudziwszy się rankiem,
zaczęliśmy wybierać się w drogę. Właśnie mieliśmy pójść
podziękować gospodarzowi, gdy usłyszeliśmy dzwon na
jutrznię. Zaczęliśmy się z kupcem zastanawiać: jakże to,
słysząc dzwon, pójdziemy i nie wstąpimy do Bożej cerkwi?
Już lepiej wysłuchać jutrzni, pomodlić się w świątyni,
zaraz będzie weselej iść. Tak postanowiliśmy i jeszcze
zaprosiliśmy podoficera. Ten mówi – Cóż to za modlitwy w
drodze i cóż to za korzyść dla Boga z naszego
przebywania w cerkwi? Zajdziemy do domu, to się
pomodlimy! Idźcie sobie, gdzie chcecie, ja nie pójdę.
Przez ten czas, co wy przestoicie na jutrzni, ja przejdę
już pięć wiorst, a w domu chciałbym być jak najszybciej…
Kupiec odpowiedział mu na to – Uważaj, bracie, nie
zgadniesz z góry, jakie są Boże zamiary!
Na tym stanęło: my poszliśmy do cerkwi, a podoficer
ruszył w drogę. Wysłuchawszy jutrzni (zaraz była też
liturgia) wróciliśmy do naszej izdebki i zaczęliśmy
szykować się do drogi. Patrzymy, a tu gospodyni przynosi
nam samowar i mówi Dokądże to? Napijcie się herbaty,
zjedzcie z nami obiad, przecież was głodnych nie
puścimy. Tym sposobem zostaliśmy. Nie minęło nawet pół
godziny tego naszego siedzenia przy samowarze, gdy
wbiega do nas podoficer, cały zdyszany.
- Przychodzę do was ze smutkiem i z radością. – Co się
stało? – zapytaliśmy.
- Oto posłuchajcie! Jak tylko się z wami pożegnałem,
przyszło mi do głowy zajść do karczmy, zmienić na drobne
banknot i wypić kieliszeczek, żeby mi się lepiej szło.
Poszedłem tam, zmieniłem pieniądze i jak sokół ruszyłem
w drogę. Przeszedłem już ze trzy wiorsty, gdy zachciało
mi się przeliczyć pieniądze, czy dobrze mi je dał
karczmarz. Siadłem sobie przy drodze, wyjąłem portfel,
przeliczyłem, wszystko się zgadzało. Sięgam po paszport,
który tam zawsze był, a tu tylko zapiski i pieniądze.
Przestraszyłem się tak, że mało nie straciłem głowy, ale
zaraz się połapałem, w czym rzecz: oczywiście zgubiłem
go w karczmie przy wymianie pieniędzy. Trzeba tam
wracać. Biegnę, biegnę, a tu strach znów mnie bierze: a
jak tam go nie będzie? To dopiero będzie bieda!
Przybiegam, pytam karczmarza, a ten powiada – Nie
widziałem. – Znowu ogarnął mnie smutek. Przyjdzie mi
szukać, kręcić się po tych miejscach, gdzie bywałem, po
których chodziłem. I oto, co się stało? Znalazłem
paszport, na swoje szczęście: złożony poniewierał się
wśród słomy i brudów na podłodze, cały w błocie. Dzięki
Bogu! Ucieszyłem się, jakby mi górę z ramion zdjęli!
Wprawdzie za niechlujny wygląd i to wybrudzenie błotem
przejadą mi się po zębach, ale to nic, przynajmniej w
domu i po powrocie będę się mógł pokazać na oczy. A do
was zaszedłem, by opowiedzieć o wszystkim, ale też
poprosić o trochę słoniny, bo gdy biegłem pełen strachu,
to obtarłem sobie nogę do żywego mięsa i teraz chcę ranę
opatrzyć, bo wprost nie mogę chodzić.
- Tak to bywa, bracie! Masz to dlatego, że nas nie
posłuchałeś i nie poszedłeś się pomodlić – zaczął
kupiec. – Chciałeś być przed nami daleko, a wróciłeś tu,
w dodatku kulawy. Mówiłem ci, nie myśl z góry, co
zrobisz, i miałem rację! Nie dość, że nie poszedłeś do
cerkwi, to jeszcze mówiłeś: Cóż to za korzyść dla Boga z
naszej modlitwy. Tak nie można, bracie… Pewnie, że Bóg
nie potrzebuje naszej, grzeszników, modlitwy, ale kocha
nas tak, że podoba Mu się, gdy się modlimy. I lubi nie
tylko świętą modlitwę, do której pobudza nas sam Duch
Święty, której Bóg wymaga od nas nakazując: „Wytrwajcie
we Mnie, a Ja [będę trwał] w was” (J 15,4), ale w Jego
oczach cenna jest każda, wydawałoby się najmniejsza
rzecz spełniona dla Niego, każdy zamiar, chęć, nawet
myśl ku Jego chwale, a naszemu zbawieniu.
Za to wszystko bezgraniczne Boże miłosierdzie szczodrze
wynagradza. Boża miłość odpłaca dobrodziejstwami
tysiąckroć większymi niż na to zasługują nasze ludzkie
czyny; uczynisz coś dla Boga za grosz, a On ci odpłaca
czystym złotem. Wystarczy, że tylko poweźmiesz zamiar
powrotu do Ojca, a On już ci wychodzi na spotkanie.
Krótko i oschle powiesz: Przyjmij mnie, zmiłuj się nade
mną, a On już cię obejmuje i całuje. Oto jak wielka jest
miłość Niebieskiego Ojca do nas niegodnych! I dlatego
cieszy Go każdy, nawet najmniejszy czyn wiodący ku
zbawieniu. Ty myślisz sobie: jaka z tego chwała dla
Boga, a dla ciebie korzyść, że się trochę pomodlisz, a
potem robisz swoje; albo że spełnisz jakiś mały dobry
czyn, na przykład odmówisz jakąś modlitwę, zrobisz pięć
czy dziesięć pokłonów, szczerze sobie westchniesz i
wezwiesz imienia Jezusa Chrystusa; albo, że przemknie ci
jakaś dobra myśl, zdecydujesz się przeczytać coś
pożytecznego dla duszy, powstrzymasz się od jakiegoś
kąska, zniesiesz w
milczeniu jakąś małą przykrość… Wszystko to wydaje ci
się zbyt małe i bez znaczenia wobec sprawy twego
zbawienia, ale tak nie jest! Żaden z tych małych czynów
nie przepada, dostrzega je wszechwidzące Boże oko i
każdy z nich otrzyma stokrotną nagrodę nie tylko w
wieczności, ale już w tym życiu. Potwierdza to św. Jan
Złotousty: żadne dobro, choćby najmniejsze, mówi, nie
będzie zaniedbane przez sprawiedliwego Sędziego. Jeśli
grzechy będą badane z taką dokładnością, że odpowiemy
nawet za nasze słowa, pragnienia i zamysły, to jakże
będzie inaczej z czynami dobrymi, nawet najmniejszymi?
Będą policzone ze szczególną dokładnością i staną się
dla nas tytułem zasługi przed obliczem przepełnionego
miłością Sędziego.
Jako przykład dam ci coś, co sam widziałem w zeszłym
roku. W jednym z monasterów Besarabii, gdzie
przebywałem, żył przykładnie mnich, starzec. Kiedyś
naszła nań pokusa: strasznie zachciało mu się suszonej
ryby, a że w monasterze jej nie było, pomyślał, że
pójdzie na targ i kupi. Długo walczył z tą myślą,
rozważał, że mnich winien zadowalać się tym, co jedzą
wszyscy bracia, że powinien ze wszystkich sił unikać
pożądliwości, że nawet na targu, pośród tłumu, czyha
wiele pokus i nie przystoi mu tam bywać. W końcu wraże
podszepty wzięły górę nad rozsądkiem i oddawszy się
samowoli zdecydował się pójść po rybę. Wyszedł z
monasteru i idąc już ulicami miasta zauważył, że w ręku
nie ma różańca. Zaczął myśleć: Jakże tak pójdę, jak
wojownik bez miecza? Jest to nieprzyzwoicie i ludzie
żyjący pośród świata będą mnie osądzać i gorszyć się,
widząc mnicha bez różańca. Już chciał wracać, gdy wtem
znalazł różaniec w kieszeni. Wyjął, przeżegnał się,
nałożył na dłoń i spokojnie poszedł.
Podchodząc do targu zobaczył przy sklepikach konia
zaprzęgniętego do wielkiego wozu pełnego ogromnych
kadzi. Nagle koń czegoś się wystraszył i ruszył z całych
sił, waląc kopytami. Wpadł na mnicha, uderzył go w
ramię, przewrócił na ziemię, ale potłukł nie bardzo. W
chwilę potem, dwa kroki od niego, wóz się wywrócił i
rozwalił w kawałki. Mnich zerwał się, oczywiście
wystraszony, ale i zdziwiony, że Bóg uratował mu życie,
bo wystarczyło, żeby wóz wywrócił się sekundkę
wcześniej, a z niego zostałyby też tylko kawałki. Nie
namyślając się już dalej kupił rybę, wrócił, podjadł
sobie, pomodlił się i położył się spać. Był już w
półśnie, gdy zjawił się przed nim jakiś nieznany mu
dostojny starzec i powiada – Słuchaj, jestem patronem
tego monasteru i chcę cię pouczyć, byś zrozumiał i
zapamiętał lekcję, którą dostałeś. Popatrz: twoje słabe
zmaganie z chęcią nasycenia zmysłów, lenistwo w
poznawaniu siebie i w samowyrzeczeniu, pozwoliły wrogowi
przystąpić do ciebie i zgotował ci wypadek, który
widziałeś na własne oczy. Twój Anioł Stróż przewidział
to, podsunął ci myśl o modlitwie, o różańcu, a ponieważ
poddałeś się jej, byłeś posłuszny i uczyniłeś, co
należało, to to uratowało cię od śmierci. Widzisz teraz,
jak Bóg kocha człowieka? Jak szczodrze mu odpłaca za
najmniejsze nawet zwrócenie się ku Niemu?
Powiedziawszy to starzec szybko wyszedł z celi, a mnich
pokłonił mu się do stóp i tak się obudził, ujrzawszy się
nie w łożu, a na kolanach przy progu celi. Całe to swoje
widzenie opowiedział zaraz wielu osobom, w tym także i
mnie, by służyło ku pożytkowi duszy.
Doprawdy bezgraniczna jest miłość Boga ku nam,
grzesznikom! Czyż to nie dziwne, że za czyn tak mały,
jak wyjęcie różańca z kieszeni, nałożenie go na dłoń i
wezwanie imienia Bożego, za coś tak małego człowiek miał
darowane życie? Tak to na wadze ludzkiego losu krótka
chwila wzywania Jezusa Chrystusa przeważyła liczne
godziny stracone na lenistwie… Rzeczywiście, za każdy
grosz odpłata była w złocie… Zobacz więc, bracie, jak
silna jest modlitwa i jak pełne mocy jest imię Jezusa
Chrystusa, którego wzywamy! Święty Jan z Karpatos w
księdze Dobrotolubija mówi, że gdy podczas Jezusowej
modlitwy wzywamy imienia Jezusa mówiąc: „zmiłuj się nade
mną, grzesznikiem”, to na każdą taką prośbę tajemny głos
Boga odpowiada: „dziecię moje, twoje grzechy są ci
odpuszczone”. Dodaje też, że w czasie, gdy się modlimy,
nie różnimy się niczym od świętych, wielebnych ojców i
męczenników, bo, jak mówi św. Jan Złotousty, „modlitwa,
choćby zanoszona przez nas, przepełnionych grzechami,
natychmiast nas oczyszcza”. Wielkie jest wobec nas
miłosierdzie Boga, a my, grzeszni i niedbali, nie chcemy
nawet godzinki oddać z wdzięczności, odsuwamy czas
modlitwy, która jest przecież najważniejsza, by oddać
się życiowym troskom i kłopotom, zapominając o Bogu i
swoim obowiązku! W ten sposób nierzadko wpadamy w
tarapaty, narażeni na ataki, ale i to wszystko w pełnym
miłości zamyśle Bożym służy ku oświeceniu nas i
nawróceniu ku Bogu.
Kupiec skończył rozmowę z podoficerem, a ja powiedziałem
– Cóż, czcigodny, ponieważ napełniłeś moją duszę
rozkoszą, to pokłonię ci się do stóp. Usłyszawszy to
powiada – Widać jesteś amatorem duchowych opowieści?
Poczekaj, zaraz przeczytam ci coś podobnego do tego, co
opowiadałem. Mam tu książeczkę, dobrą na podróż, nazywa
się Agapiusz albo Ratunek grzeszników, jest w niej
opowiedzianych wiele cudownych wydarzeń.
Wyjął z kieszeni książkę i zaczął czytać przepiękną
opowieść o pewnym świątobliwym człowieku imieniem
Agatonik. Od dzieciństwa został on przyuczony przez
pobożnych rodziców do codziennego, i to niezawodnego,
odmawiania przed ikoną Bożej Matki modlitwy
„Bogurodzico, Dziewico, raduj się” i innych. Czynił to
każdego dnia, potem jednak, doszedłszy do
pełnoletniości, zaczął żyć po swojemu i wpadłszy w wir
życiowych trosk i zmartwień, rzadko już odmawiał
wspomnianą modlitwę, a w końcu całkiem ją porzucił.
Pewnego wieczoru przyjął na nocleg pielgrzyma. Ten
wyznał, że jest pustelnikiem z Tebaidy. Miał on
widzenie, w którym otrzymał nakaz pójścia do Agatonika i
wytknięcia mu tego, że porzucił modlitwę do Matki Bożej.
Agatonik jako przyczynę podał mu to, że po wielu latach
odmawiania jej, nie widział żadnej korzyści. Wtedy
pustelnik powiedział – Przypomnij sobie, ślepy i
niewdzięczny człowieku, ile razy pomogła ci ta modlitwa
i uchroniła cię od nieszczęścia! Przypomnij sobie, że
jako wyrostek cudem się nie utopiłeś. A pamiętasz, jak
zaraza wielu twoich sąsiadów zaprowadziła do grobu, a ty
pozostałeś żywy? A o tym, jak jechałeś z pewnym
człowiekiem i spadłeś razem z nim z bryczki? On złamał
nogę, a tobie nic się nie stało. A czyż nie wiesz, że
twój znajomy, dawniej młody, zdrowy człowiek, leży teraz
wyczerpany, a ty jesteś zdrów i nie cierpisz? – Wiele
jeszcze spraw przypomniał Agatonikowi i na koniec
powiedział – Wiedz, że wszystkie te przypadki ominęły
cię dzięki opiece Świętej Bożej Rodzicielki i to za tę
krótką modlitwę, którą każdego dnia pobudzałeś swą duszę
do zjednoczenia z Bogiem. Uważaj zatem, czyń to nadal i
nie przestawaj tą modlitwą wysławiać Królowej Niebios,
która cię nie opuściła aż do tej chwili.
Po skończeniu lektury zaproszono nas na obiad, a my,
pokrzepiwszy się i podziękowawszy gospodarzowi,
ruszyliśmy w drogę, każdy w swoją stronę, gdzie kto
chciał. Szedłem potem z pięć dni, ciesząc się
wspominaniem opowieści, które usłyszałem od bogobojnego
kupca z Białej Cerkwi. Potem, gdy już zacząłem zbliżać
się do Kijowa, poczułem nagle, bez żadnej przyczyny,
jakąś ociężałość, osłabienie, naszły mnie jakieś ponure
myśli. Modlitwa szła mi z trudem, ogarnęło mnie
rozleniwienie. Żeby trochę odpocząć, gdy tylko
dostrzegłem przy drodze lasek i gęste zarośla, poszedłem
usiąść sobie pod krzakiem i poczytać Dobrotolubije,
chciałem trochę pokrzepić osłabłą duszę i poskromić moją
małoduszność. Znalazłem zaciszne miejsce i zacząłem
czytać wielebnego Kasjana Rzymianina, w czwartej części
Dobrotolubija, o ośmiu rodzajach myśli. Czytałem tak z
radością jakieś pół godziny, gdy nieoczekiwanie, jakieś
pięćdziesiąt sążni ode mnie, w głębi lasu, dostrzegłem
klęczącego nieruchomo człowieka. Ucieszyłem się tym,
pomyślałem bowiem, że pewnie się modli, i znowu zacząłem
czytać. Poczytałem tak z godzinkę, albo i
więcej, patrzę znowu, a ten klęczy wciąż nieruchomo.
Wzruszyło mnie to bardzo i pomyślałem sobie: oto jacy
bywają świątobliwi Boży słudzy. Kiedy tak rozmyślałem,
człowiek ten upadł nagle na ziemię i leżał bez ruchu. To
już mnie zdziwiło, a ponieważ nie widziałem jego twarzy,
bo klęczał odwrócony do mnie tyłem, wzięła mnie
ciekawość, by pójść i zobaczyć, kim jest. Podszedłem i
zastałem go w lekkim śnie. Był to chłopak ze wsi, miał
jakieś dwadzieścia pięć lat i jasną, miłą, ale bladą
twarz. Ubrany był w chłopską kapotę, przepasaną łykiem,
więcej nie miał nic, ani torby, ani nawet kija.
Posłyszał szelest moich kroków, przebudził się i wstał.
Zapytałem go, kim jest. Powiedział, że jest chłopem ze
smoleńskiej guberni, idzie zaś do Kijowa.
- Dokądże tak wędrujesz? – zapytałem.
- Sam nie wiem – odpowiedział – dokąd Bóg zaprowadzi. –
Długo już tak poza zagrodą?
- Tak, już piąty rok.
- Gdzie bywałeś w tym czasie?
- Chodziłem po różnych świętych miejscach, a to po
monasterach, a to po cerkwiach, bo nie było gdzie
mieszkać. Jestem sierotą, bez rodziny, w dodatku kuleję
na jedną nogę i tak tułam się po tym jasnym świecie!
- Widać jakiś bogobojny człowiek nauczył cię chodzić,
nie tak zwyczajnie, po ludziach, ale po świętych
miejscach – powiedziałem.
- Widzisz, to było tak – opowiedział. – Od małego, jako
sierota, chodziłem z pastuchami z naszej wsi i przez
dziesięć lat szło mi dobrze. W końcu pewnego razu po
przygnaniu stada do domu nie zauważyłem, że brakuje
najpiękniejszej owcy starosty. A nasz starosta był
chłopem złym, nieludzkim. Wrócił do domu wieczorem,
zobaczył, że nie ma jego owcy i zaraz przybiegł do mnie.
Zaczął wymyślać i grozić, chciał, bym mu zaraz owcę
odszukał.
Zapowiadał – Na śmierć cię zatłukę, ręce i nogi połamię.
– Znając jego złość poszedłem szukać owcy tam, gdzie za
dnia pasałem stado. Szukałem jej, szukałem, zeszło mi na
to pół nocy, ale nigdzie ani widu, ani słychu. Noc była
ciemna, bo zbliżała się jesień. Byłem już w głębi lasu,
a lasy w naszej guberni nieprzebyte, gdy nagle zerwała
się burta. Dosłownie wszystkie drzewa przygięło! Gdzieś
daleko zawyły wilki, a mnie strach ogarnął taki, że
włosy stanęły mi dęba. Z każdą chwilą było coraz gorzej.
Ze strachu i grozy wprost bierz i padaj na ziemię.
Runąłem więc na kolana, przeżegnałem się i z całych sił
zawołałem: „Panie, Jezu Chryste, zmiłuj się nade mną!”
Ledwie zdążyłem to powiedzieć, a zaraz zrobiło mi się
lekko, jakbym nie miał żadnego powodu do smutku. Wróciła
mi odwaga, a w sercu poczułem się tak dobrze, jakbym po
niebie fruwał… Ucieszyło mnie to i dalejże, zacząłem bez
przerwy powtarzać tę modlitwę. Nie pamiętam już teraz,
jak długo trwała burza i jak minęła ta noc.
Patrzę, a to już biały dzień, a ja wciąż klęczę na tym
samym miejscu. Wstaję spokojnie, widzę, że owcy nie
znajdę, więc poszedłem do domu. Na sercu tak mi było
lekko i wciąż mi się chciało odmawiać ową modlitwę.
Przyszedłem do wsi i jak tylko starosta zobaczył, że
owcy nie przyprowadziłem, zbił mnie tak, że byłem na pół
martwy; właśnie wtedy wywichnął mi nogę. Po tym pobiciu
sześć tygodni leżałem prawie bez ruchu. Wiedziałem
tylko, że odmawiam tę modlitwę. To ona była dla mnie
pociechą. Później troszeczkę mi się polepszyło i
zacząłem chodzić po świecie. Smutno mi jednak było
ciągle przepychać się wśród ludzi, a i grzechu nie
brakowało, poszedłem więc na wędrówkę po świętych
miejscach i po lasach; chodzę tak już piąty rok.
Słuchałem tego i cieszyłem się w duszy, że Pan pozwolił
mi spotkać człowieka tak bogobojnego. Zapytałem go – A
teraz często zajmujesz się tą modlitwą?
- Jakże mi bez tego żyć? – odpowiedział. – Jak tylko
sobie przypomnę, co czułem wtedy w lesie, to zaraz jakby
ktoś popychał mnie na kolana, i zaczynam się modlić… Nie
wiem, potrzebna ta moja, grzesznika, modlitwa, czy nie,
bo nieraz czuję wielką radość, gdy się pomodlę, sam nie
wiem, dlaczego. A czasem mi lekko i taki we mnie spokój,
pełen radości. Bywa też, że przychodzi ociężałość,
smutek i przygnębienie. Mimo wszystko zawsze mam wielką
ochotę się pomodlić.
- Nie dręcz się tym, miły bracie. Mówią święci ojcowie,
że w czasie modlitwy, co by się nie działo, wszystko
jest przed Bogiem dobre i wszystko służy zbawieniu, czy
to lekkość, czy ociężałość. Żadna modlitwa, ani dobra,
ani kiepska, nie zginie przed obliczem Boga. Uczucie
lekkości, ciepła czy słodyczy pokazuje tylko, że Bóg
nagradza za ten czyn, a ociężałość, ciemność i oschłość
oznaczają, że Bóg oczyszcza i pokrzepia duszę, i poprzez
to pożyteczne cierpienie wiedzie ją ku zbawieniu,
oswajając z pokorą, by zasmakowała przyszłej
błogosławionej słodyczy. Na dowód tego przeczytam ci, co
pisze św. Jan Klimak.
Odnalazłem potrzebny rozdział i przeczytałem mu.
Wysłuchał z uwagą i zadowoleniem i bardzo mi dziękował.
Na tym rozstaliśmy się, on powędrował w głąb lasu, a ja
wyszedłem na drogę, ruszając dalej i dziękując Bogu za
to, że obdarzył mnie, grzesznika, takim pouczeniem.
Następnego dnia, z Bożą pomocą, dotarłem do Kijowa.
Pierwszym, najważniejszym moim pragnieniem było odbyć
rekolekcje, wyspowiadać się i przystąpić do świętych
Chrystusowych sakramentów w tym błogosławionym miejscu i
dlatego zatrzymałem się jak najbliżej Bożych
błogosławionych, żeby łatwiej mi było chodzić do Bożej
świątyni. Przyjął mnie do swej chaty dobry, stary Kozak,
a ponieważ mieszkał samotnie, było mi u niego spokojnie
i cicho. W ciągu tygodnia, gdy szykowałem się do
spowiedzi, przyszła mi do głowy myśl, by wyspowiadać się
jak najdokładniej. Zacząłem wspominać i przyglądać się
moim grzechom, jeszcze od czasów młodości, i to jak
najszczegółowiej, by tego wszystkiego nie zapomnieć. Co
sobie tylko przypomniałem, zacząłem zapisywać w
najdrobniejszych szczegółach, i tak zapisałem wielki
arkusz. Dowiedziałem się, że siedem wiorst od Kijowa, w
pustelni kitajewskiej, żyje spowiednik, bardzo mądry i
rozsądny, asceta. Kto tylko przyjdzie do niego otworzyć
swą duszę, zaraz ogarnia go uczucie wzruszenia i wraca
ze zbawczym
pouczeniem, lekki na duchu. Bardzo mnie to ucieszyło i
zaraz do niego poszedłem.
Poradziłem się go, porozmawiałem i daję mu swój arkusz z
notatkami, żeby je przejrzał. Przeczytał to i powiada –
Napisałeś, miły przyjacielu, wiele rzeczy
niepotrzebnych. Posłuchaj! Po pierwsze, nie należy się
spowiadać z grzechów, które już wyznałeś, za które
żałowałeś i które miałeś odpuszczone, chyba że się
powtarzały, bo byłoby to brakiem wiary w moc sakramentu
spowiedzi. Po drugie: nie należy mówić o innych osobach,
mających związek z twoimi grzechami, a obwiniać tylko
siebie. Po trzecie: święci ojcowie zabraniają wyznawania
grzechów ze wszystkimi szczegółami, a polecają czynić to
w ogólności, by poprzez szczegółowe rozpatrywanie ich
nie wzbudzać pokus w sobie samym i w spowiedniku. Po
czwarte: przyszedłeś żałować, a nie żałujesz tego, że
nie potrafisz żałować, bo skruchę wyrażasz ozięble i
niedbale. Po piąte: wyliczyłeś wszystkie drobiazgi, ale
tego, co najważniejsze, nie zauważyłeś, nie wyjawiłeś
bowiem grzechów najcięższych, nie uświadomiłeś ich
sobie: nie zapisałeś tego, że Boga nie kochasz,
bliźniego nienawidzisz, Słowu Bożemu nie wierzysz, że
przepełnia cię pycha i ambicja. Te cztery grzechy
zawierają w sobie całą otchłań zła i całą deprawację
naszego ducha. To one są korzeniami głównymi, to z nich
wyrasta cała gęstwina naszych grzechów, upadków.
Usłyszawszy to, zdziwiłem się i mówię – Jakże to,
wielebny ojcze, można nie kochać Boga, Stwórcy i Obrońcy
naszego! Komu mamy wierzyć, jeśli nie Bożemu słowu,
wszystko w nim jest prawdziwe i święte. A każdemu
bliźniemu życzę dobra, za cóż miałbym go nienawidzić?
Pysznić się nie mam czym: poza mymi niezliczonymi
grzechami, co mogę opowiedzieć, czym się pochwalić? A z
moją biedą i chorobami, gdzie mi do pożądliwości i
rozpusty!
Pewnie, gdybym był wykształcony albo bogaty, na pewno
znalazłbym swą winę w tym, co powiedziałeś.
- Szkoda, mój miły, że tak mało zrozumiałeś z tego, co
ci mówiłem. Żeby ci to lepiej wyjaśnić, dam ci tu parę
wskazań, według których sam się zawsze spowiadam.
Przeczytaj je, a zobaczysz wyraźnie dowody na to, co ci
teraz mówiłem. Spowiednik podał mi kartkę i zacząłem
czytać.
Wyznanie wiodące człowieka wewnętrznego ku pokorze.
Uważnie przyglądając się sobie i obserwując bieg mojego
życia wewnętrznego, przekonałem się pośród doświadczeń,
że Boga nie kocham, brak we mnie miłości do bliźniego,
nie wierzę niczemu z dziedziny religii, a przepełniony
jestem pychą i ambicją.
Wszystko to rzeczywiście w sobie znajduję rozważając,
jakie są moje uczucia i czyny:
1.1 Nie kocham Boga, bo przecież gdybym Go kochał, to
wciąż bym o Nim myślał ku radości mego serca, a każda
myśl o Bogu przynosiłaby mi radosną słodycz. Przeciwnie,
znacznie częściej i chętniej rozmyślam o sprawach
zwyczajnych, codziennych, a rozmyślanie o Bogu przynosi
mi utrudzenie i oschłość. Jeślibym Boga kochał, to
rozmowa z Nim poprzez modlitwę ożywiałaby mnie,
napełniała słodyczą i pociągała ku stałemu z Nim
obcowaniu, ale jest przeciwnie: nie tylko nie rozkoszuję
się modlitwą, ale zajmując się nią odczuwam utrudzenie,
zmagam się z niechęcią, osłabiam się poprzez oddawanie
się lenistwu i gotów jestem z chęcią zająć się
czymkolwiek błahym, byle tylko modlitwę przerwać lub
całkiem jej zaprzestać. Podczas pustych zajęć czas mija
mi niezauważenie, a gdy zajmuję się Bogiem, stając w
Jego obecności, czuję, że każda godzina jest długa jak
rok. Jeśli kochasz kogoś, to w
ciągu dnia myślisz o nim nieustannie, wyobrażasz go
sobie, troskasz się o niego, a podczas wszystkich zajęć
umiłowany przyjaciel twój nie znika ci z myśli. A ja w
ciągu dnia przecież ledwie godzinkę znajdę na to, by
głęboko rozmyślać o Bogu, rozpalać się Jego miłością, a
przez dwadzieścia trzy godziny ochoczo, gorliwie,
składam ofiary idolom moich namiętności… Podczas rozmów
o rzeczach marnych, dalekich od spraw ducha, jestem
rześki, czuję zadowolenie, a podczas rozmyślania o Bogu
czuję oschłość, nudę i rozleniwienie.
Nawet jeśli mimo woli ktoś pociągnie mnie ku pobożnej
rozmowie, to zaraz staram się zmienić ją na rozmowę
schlebiającą moim namiętnościom. Niestrudzenie ciekaw
jestem nowości, rozporządzeń władz, wydarzeń
politycznych, chciwie poszukuję sposobów zaspokojenia
mojej ciekawości w zakresie światowej nauki, sztuki,
wynalazków, a pouczenia o Prawie Pańskim, poznawaniu
Boga, o religii nie robią na mnie wrażenia, nie sycą mej
duszy i uważam to nie tylko za mało istotne zajęcie dla
chrześcijanina, ale jakby za sprawę uboczną, nieważną,
którą winienem się zajmować przecież tylko w wolnym
czasie, przy okazji odpoczynku. Krótko mówiąc: jeśli
miłość ku Bogu rozpoznać można po wypełnieniu Jego
przykazania – Jezus mówi przecież: „Jeśli Mnie
miłujecie, będziecie zachowywać moje przykazania” (J
14,15) – a ja przykazań Jego nie tylko nie przestrzegam,
ale nawet mało się o nie troszczę, to istotnie należy
wnioskować, że Boga nie kocham… Potwierdza to Bazyli
Wielki mówiąc: „Dowodem tego, że człowiek nie kocha Boga
i Jego Pomazańca (Chrystusa) jest to, że nie przestrzega
Jego przykazań”.
2. 2. Nie ma we mnie miłości do bliźniego, ponieważ nie
tylko nie mogę zdecydować się na oddanie życia za
bliźniego (według Ewangelii), ale dla dobra bliźniego
nie poniosę uszczerbku na moim dobrym imieniu, nie
poświęcę mych dóbr i spokoju. Jeśli kochałbym go
stosownie do nakazu Ewangelii, jak siebie samego, to
jego nieszczęście dotykałoby i mnie, a jego pomyślność
wprawiałaby mnie w zachwyt. A jest inaczej: z
ciekawością słucham opowieści o nieszczęściach bliźnich,
nie smucę się, a bywam obojętnym, lub, co gorsza,
znajduję w tym jakby zadowolenie i złe postępki mego
brata rozgłaszam, potępiając je, miast spuszczać na nie
zasłonę miłości. Dobrobyt, sława i szczęście mego brata
nie zachwycają mnie tak jak moje, przeciwnie, jak
wszystko, co mi obce, nie wywołują we mnie uczucia
radości, a delikatnie pobudzają ku zawiści czy
pogardzie.
3. 3. Nie wierzę w nic z dziedziny religii, ani w
nieśmiertelność, ani w Ewangelię. Jeśli wierzyłbym mocno
i byłbym przekonany, że po śmierci czeka mnie życie
wieczne i odpłata za ziemskie czyny, to wciąż bym o tym
myślał, a sama myśl o nieśmiertelności napełniałaby mnie
przerażeniem i prowadziłbym życie przybysza gotującego
się wkroczyć do swej ojczyzny. Przeciwnie, nawet nie
pomyślę o wieczności, a kres ziemskiego życia traktuję
jako granicę mego istnienia. Skrycie tkwi we mnie myśl:
kto wie, co będzie po śmierci? Jeśli nawet mówię, że
wierzę w nieśmiertelność, to mówię to tylko rozumem, bo
serce moje
dalekie jest od pewności, o czym wyraźnie świadczą moje
czyny i stała stroska o dobre urządzenie się w życiu
zmysłowym. Jeśli też święta Ewangelia byłaby z wiarą
przyjęta do mego serca jako Słowo Boże, to bezustannie
bym się nią zajmował, zgłębiał ją, rozkoszował się i
nawet spoglądałbym na nią ze czcią. Niezmierzona
mądrość, dobroć i miłość, ukryte w niej wprawiałyby mnie
w zachwyt, i dniem, i nocą rozkoszowałbym się
zgłębianiem Prawa Bożego, syciłbym się nim jak
codziennym pokarmem i sercem przykładałbym się do
pełnienia jego zasad. Nic ziemskiego nie byłoby w stanie
powstrzymać mnie od tego. Jest przeciwnie: jeśli z
rzadka czytam lub słucham Słowa Bożego, to albo z
konieczności, albo z ciekawości, a i to bez głębokiej
uwagi, czując oschłość i brak zainteresowania, jakby to
była zwykła lektura. Zostaję bez żadnych owoców i
chętnie zamieniłbym ją na lekturę światową, w niej
znajduję bowiem więcej zadowolenia, więcej nowych
zajmujących mnie spraw.
4. 4. Przepełniony jestem pychą i zmysłową miłością
własną. Potwierdzają to wszystkie moje czyny: widząc w
sobie dobro, zaraz pragnę je uwidocznić albo obnoszę się
z nim przed innymi, albo w mym wnętrzu zachwycam się
sobą. Chociaż na zewnątrz okazuję pokorę, to jednak
wszystko przypisuję swoim siłom, uważam siebie za
lepszego od innych, albo przynajmniej, że nie jestem od
innych gorszy. Jeśli zauważam w sobie jakąś wadę, zaraz
staram się ją usprawiedliwić, ukryć ją za maską
konieczności albo niewinności. Złoszczę się na tych,
którzy mnie nie szanują, uważam, że nie potrafią ocenić
ludzi. Chwalę się, gdy kogoś obdarzę, nieudane
przedsięwzięcia uważam za obraźliwe dla mnie, szemrzę,
cieszę się z nieszczęść mych wrogów, a jeśli już dążę do
czegoś dobrego, to mam w tym jakiś cel: pochwałę lub
duchowe wyrachowanie, albo światową pociechę. Jednym
słowem wciąż czynię z siebie idola, którego nieustannie
otaczam czcią, szukając we wszystkim zmysłowych rozkoszy
i pożywki dla mych namiętności i zachcianek, które
przepełnia pożądliwość.
Na podstawie tego, co przedstawiłem, uważam się za
człowieka pysznego, zmysłowego, bez wiary, nie
kochającego Boga i nienawidzącego swego bliźniego. Jaki
stan może być jeszcze bardziej grzeszny? Stan duchów
ciemności lepszy jest od mojej sytuacji: chociaż nie
kochają one Boga, człowieka nienawidzą, żyją sycąc się
pychą, ale przynajmniej wierzą, wierzą i drżą. A ja? Czy
może być los gorszy od tego, który jest moim udziałem? I
za co
może być wyrok sądu sroższy i bardziej karzący, niż za
taką obojętność i lekkomyślne życie, które sobie
uświadamiam!…
Przeczytałem tę kartkę daną mi przez spowiednika i
przestraszyłem się. Pomyślałem sobie: Mój Boże, jakież
straszne kryją się we mnie grzechy, a wcale ich do tej
pory nie zauważałem! Pragnienie oczyszczenia się z nich
sprawiło, że poprosiłem tego wielkiego duchownego ojca o
pouczenie, w jaki sposób, po poznaniu przeze mnie
przyczyny wszelkiego zła, znaleźć teraz drogę jego
naprawienia. Zaczął mi więc wyjaśniać.
- Widzisz, miły bracie, przyczyną tego, że nie kochasz
Boga, jest brak wiary, przyczyną braku wiary jest brak
przekonania, a jego przyczyną jest z kolei zarzucenie
poszukiwań światłej i prawdziwej wiedzy, zaniedbanie
duchowego oświecenia. Jednym słowem: nie wierząc, nie
możesz kochać, a nie będąc przekonanym, nie możesz
wierzyć. Do nabycia przekonania konieczne jest
pozyskanie pełnego i szczegółowego poznania przedmiotu,
o który nam chodzi. Należy koniecznie, poprzez
rozmyślania, zgłębianie Słowa Bożego i obserwowanie
własnych doświadczeń, wzbudzić w duszy pragnienie i
pożądanie albo jak to określają inni, zdziwienie, które
powoduje nienasyconą chęć bliższego i lepszego poznania
rzeczy i głębszego wnikania w ich właściwości.
Pewien duchowny pisarz wyraża to tak: „miłość – powiada
– rośnie zazwyczaj dzięki poznaniu, a im jest ono
głębsze i obszerniejsze, tym więcej będzie miłości i
dusza tym łatwiej się rozrzewni i tym bardziej stanie
się podatna na działanie Bożej miłości, kontemplując
pilnie najdoskonalszą i najwspanialszą istotę Boga i
Jego bezgraniczną miłość do człowieka”.
- Teraz więc widzisz, że przyczyną podanych przez ciebie
grzechów jest lenistwo w myśleniu o sprawach ducha, gasi
ono uczucie potrzeby tej czynności. Jeśli pragniesz
poznać także sposoby pokonania tego zła, to ze
wszystkich twych sił staraj się o oświecenie twego
ducha, a dąż do tego poprzez staranne zajmowanie się
Słowem Bożym, naukami świętych ojców, ich rozmyślaniami
i duchowymi radami, albo poprzez rozmowy o Chrystusie,
prowadzone z ludźmi mądrymi. Miły mój bracie, ileż to
nieszczęść spotyka nas dlatego, że leniwi jesteśmy w
oświecaniu naszej duszy słowem prawdy, nie zgłębiamy
dniem i nocą prawa Bożego i nie modlimy się o to
gorliwie i uporczywie! Dlatego nasz człowiek wewnętrzny,
wyczerpany głodem i chłodem, nie ma siły, by raźnie
kroczyć ku zbawieniu drogą prawdy. Dlatego najukochańszy
bracie, trzeba się zdecydować i, wykorzystując te
sposoby, jak najczęściej napełniać swój umysł
rozmyślaniem o sprawach nieba, a wtedy miłość, wylana z
góry na nasze serca, rozwinie się w nas i rozpali.
Będziemy jednocześnie, i to jak najczęściej modlić się,
bo modlitwa jest sposobem najważniejszym i
najskuteczniejszym osiągnięcia naszego odrodzenia i
powodzenia. Modlić się będziemy, jak naucza święty
Kościół: „Panie, spraw, bym umiłował Cię tak, jak
niegdyś miłowałem grzechy moje!”
Wysłuchałem tego wszystkiego uważnie i wzruszony
poprosiłem owego świętego ojca o to, by mnie wyspowiadał
i udzielił świętych Chrystusowych sakramentów. Rankiem,
przystąpiwszy do nich, chciałem wracać do Kijowa, mając
na drogę tak zbawienne dary, ale ów dobry ojciec
zamierzał udać się wkrótce do Ławry zostawił mnie na ten
czas w swej celi pustelnika, bym bez przeszkód, pośród
ciszy, mógł oddawać się modlitwie.
Rzeczywiście, dni te spędziłem jakby w niebie: dzięki
modlitwom mojego starca cieszyłem się, i to ja,
niegodny, całkowitym spokojem. Modlitwa tak lekko i
rozkosznie wylewała się w mym sercu, że w tym czasie
zapomniałem chyba o wszystkim, nawet o sobie, moją myślą
trwałem jedynie przy Jezusie Chrystusie!
W końcu spowiednik wrócił i spytałem go o pouczenie i
radę, dokąd ruszyć w moją drogę pielgrzyma.
Pobłogosławił mnie tak – Idź do Poczajowa6[46], pokłoń
się cudownemu śladowi stopy Przeczystej Bożej
Rodzicielki, a ona twoje stopy skieruje na drogę pokoju.
Przyjąłem więc jego radę z wiarą i po trzech dniach
ruszyłem do Poczajowa.
Nie bez znużenia wędrowałem ze dwieście wiorst, bo droga
biegła obok żydowskich karczm i osiedli, rzadko trafiały
się zabudowania chrześcijan. W jakimś chutorze znalazłem
rosyjski chrześcijański zajazd i ucieszywszy się
zaszedłem doń przenocować i poprosić o trochę chleba na
drogę, bo kończyły się już moje suchary. Napotkałem tam
gospodarza, starca, wyglądał na zamożnego, i usłyszałem
od niego, że pochodzi, jak ja, z guberni orłowskiej.
Wszedłem tylko do izby, a ten zaraz – Jakiej jesteś
wiary? Odpowiedziałem, żem prawosławny chrześcijanin.
- Jaki tam prawosławny! – zaśmiał się. – Prawosławie
macie na języku, a zachowujecie się jak poganie. Znam ja
już, bracie, tę waszą wiarę! Kusił mnie pewien uczony
pop, aż uległem i poszedłem do tej waszej cerkwi, ale po
pół roku wróciłem do naszej ugody. Do tej waszej cerkwi
pójść, to jedno zgorszenie: w czasie świętej liturgii
diaczek coś tam mamrocze, ciągle opuszcza, zrozumieć nie
można, śpiewacy nie lepsi niż w karczmie, ludzie też
stoją, jak się da, kobiety razem z mężczyznami, w czasie
liturgii rozmawiają, kręcą się na wszystkie strony,
rozglądają się, to robią krok do przodu, to do tyłu, tak
że nie dadzą się spokojnie pomodlić.
Czy jest to zatem Boża liturgia? Toż to jeden grzech! U
nas jest całkiem inaczej: zrozumiale, bez opuszczeń,
śpiew miły dla ucha, ludzie stoją spokojnie, mężczyźni
osobno, kobiety osobno, wszyscy też wiedzą, gdzie i jaki
pokłon oddawać według zwyczaju świętej Cerkwi. Tak, tak,
przyjdziesz do nas, to zaraz czujesz, że to służba Boża,
a u was nie zrozumiesz, w świątyni, czy na bazarze!
Słuchając go zrozumiałem, że jest starowiercem, ale
ponieważ mówił prawdę, to nie miałem się z nim co
spierać albo go nawracać. Pomyślałem sobie tylko, że nie
ma co prawdziwej Cerkwi przywracać staroobrzędowców,
dopóki u nas nie poprawi się cerkiewna liturgia i nie
dadzą im przykładu, zwłaszcza duchowni. Staroobrzędowiec
nie zna się na życiu wewnętrznym, ważne są dla niego
sprawy zewnętrzne, a u nas o to nie dbają.
Chciałem sobie stamtąd pójść, byłem już w sieni, gdy
nieoczekiwanie przez otwarte drzwi dostrzegłem w
oddzielnej izdebce człowieka (nie wyglądał na Rosjanina)
leżącego na łóżku i czytającego książkę. Kiwnął na mnie
i zapytał, kim jestem. Powiedziałem mu, a on zaczyna –
Posłuchaj, mój miły, nie zgodziłbyś się, choć przez
tydzień, aż mi się przy Bożej pomocy poprawi, pomagać
choremu? Jestem Grekiem, mnichem ze świętej Góry Atos.
Byłem w
Rosji, by zebrać coś na monaster, a tu, wracając już do
siebie, zachorowałem. Nogi bolą mnie tak, że chodzić nie
mogę, dlatego wynająłem tu pokoik. Nie odmawiaj mi, Boży
sługo! Zapłacę ci.
- Zapłaty mi nie trzeba, będę pomagał ci tak gorliwie,
jak tylko będę mógł, dla Bożego imienia. I tak przy nim
zostałem. Wiele usłyszałem od niego zbawiennych dla
duszy spraw. Opowiadał mi o świętej Górze Atos, o
wielkich tamtejszych ascetach, o licznych pustelnikach i
samotnikach. Miał ze sobą greckie wydanie Dobrotolubija
i książkę Izaaka Syryjczyka.
Czytaliśmy razem i porównywaliśmy słowiański przekład
Paisija Wieliczkowskiego z greckim oryginałem. Mówił, że
dokładniej, wierniej niż to uczynił Paisij, nie da się
przetłumaczyć Dobrotolubija z greckiego na słowiański.
Zauważyłem, że wciąż się modli i że doświadczony jest w
wewnętrznej modlitwie serca (a mówił czysto po
rosyjsku), dlatego wypytałem go o to. Opowiadał chętnie,
a ja słuchałem go uważnie, i nawet sporo zapisałem z
tego, co mówił. O wspaniałości i wzniosłości Jezusowej
modlitwy mówił tak:
- Wzniosłość modlitwy Jezusowej ukazuje nawet sama jej
forma. Składa się ta modlitwa z dwu części: w pierwszej
z nich, tzn. „Zbawco, Jezu Chryste, Synu Boży”,
wprowadza umysł w historię życia Jezusa Chrystusa albo
jak to powiadają święci ojcowie, streszcza w sobie całą
Ewangelię; w części drugiej, tzn. „zmiłuj się nade mną,
grzesznikiem”, ukazuje historię naszej niemocy i
grzeszności. Zwraca uwagę to, że nie można wprost
znaleźć sposobu, by mądrzej, bardziej rzeczowo i jaśniej
wyrazić pragnienie i prośbę duszy biednej, grzesznej i,
pokornej, niż w tych właśnie słowach: „zmiłuj się nade
mną!” Żadne inne wyrażenie nie byłoby tak pełne i
wystarczające, jak to. Jeślibyś powiedział na przykład:
„Wybacz mi!”, „Przebacz mi grzechy, przebacz moje
nieprawości, zmaż me występki”, to wszystkie te
wyrażenia oznaczałyby tylko prośbę o wybawienie od kary,
rodzącą się ze strachu przed nią w duszy bojaźliwej i
niedbałej. Natomiast wyrażenie „zmiłuj się nade mną”
ukazuje nie tylko pragnienie otrzymania wybaczenia,
wynikające ze strachu, ale jest też prawdziwie krzykiem
synowskiej miłości, mającej nadzieję na Boże
miłosierdzie i pokornie uznającej swoją bezsilność wobec
konieczności przełamania swej woli i duchowego czuwania
nad sobą; jest wołaniem o zmiłowanie, to jest o łaskę
okazywaną w darowaniu nam przez Boga ducha Jego mocy,
ducha umacniającego nas, by oprzeć się pokusom i
zwyciężać skłonność do grzechu.
Podobnie jak dłużnik-żebrak, błagający litościwego
wierzyciela o to, by nie tylko darował mu dług, ale
poruszony jego skrajną nędzą dał mu jeszcze jałmużnę,
owo głębokie wołanie: „zmiłuj się”, mówi jakby:
„Miłościwy Boże, wybacz mi grzechy, pomóż naprawić me
życie, rozpal w mej duszy gorliwe pragnienie pełnienia
twoich poleceń, stwórz miłość poprzez wybaczenie
popełnionych grzechów i nawrócenie ku Tobie Jedynemu
mego zagubionego umysłu, mej woli i serca”.
Słuchałem tego i dziwiłem się mądrości jego mowy,
dziękując za pouczenie mej grzesznej duszy, a on
wyjaśnił mi jeszcze jedną rzecz, godną uwagi.
- Jeśli chcesz – powiedział – to opowiem ci o (i jakoś
uczenie to nazwał; mówił, że studiował na Akademii w
Atenach), czyli o rodzajach intonacji przy odmawianiu
Jezusowej modlitwy.
Popatrz, często zdarzało mi się słyszeć, jak liczni
bogobojni chrześcijanie odmawiają Jezusową modlitwę
stosownie do nakazu płynącego ze Słowa Bożego i
nauczania świętej Cerkwi, i czynią to nie tylko podczas
modlitwy domowej, ale także w Bożej świątyni.
Uważnie i z radością przysłuchując się temu cichemu
wypowiadaniu modlitwy, można zauważyć ku pożytkowi
duszy, że różna bywa nuta tego modlitewnego wołania, a
mianowicie: jedni podnoszą ton przy wypowiadaniu
pierwszego słowa modlitwy, to znaczy powiedziawszy
„Zbawco”, pozostałe słowa wypowiadają obniżając głos i
jednostajnie. Inni zaczynają modlitwę niższym tonem,
podwyższają go w środku modlitwy, to jest przy słowie
„Jezu” i wykrzykują je, pozostałe natomiast słowa znowu
kończą obniżając ton, tak jak zaczęli. Inni znów,
zaczynając i kontynuując wypowiadanie wszystkich
wcześniejszych słów modlitwy tonem niskim i
jednostajnym, dopiero przy końcowym „ulituj się”
podwyższają głos, jakby w uniesieniu. A niektórzy
wypowiadają całą, pełną modlitwę „Zbawco, Jezu Chryste,
Synu Boży, zmiłuj się nade mną, grzesznikiem”,
podwyższają głos tylko przy wypowiadaniu słów „Synu
Boży”.
Teraz popatrz: modlitwa jest ta sama, prawosławni
chrześcijanie wyznają tę samą wiarę, ogólne wyobrażenie
o tym, że ta najważniejsza i najwznioślejsza modlitwa
zawiera w sobie dwie części: wezwanie Zbawiciela naszego
Jezusa i Jego zmiłowania, znane jest wszystkim. Dlaczego
zatem nie wszyscy wyrażają to jednakową intonacją, to
jest sposobem wypowiadania modlitwy?
Dlaczego zatem nie w miejscu tym samym, ale sobie
wiadomym, dusza ma upodobanie i wyraża to poprzez
szczególnie wysoki, napięty ton? Być może powie ktoś na
to, że przyczyną jest tu przyzwyczajenie, albo przykład
wzięty z innych, albo sposób rozumienia, odpowiadający
poglądom każdego człowieka, czy wreszcie, że wynika to z
łatwości i wygody wypowiadania, stosownie do zdolności w
zakresie słowa mówionego… Sam myślę, że chodzi tu o coś
całkiem innego. Chciałbym tu doszukać się czegoś
wznioślejszego, nieznanego nie tylko dla tego, kto
słucha, ale też dla tego, kto się modli; czy nie ma tu
tajemniczego poruszenia Ducha Świętego, który wstawia
się wzdychaniem niewymownym (Rz 8,26) w tych, co nie
wiedzą, jak i o co się modlić? I jeśli nawet wszyscy
modlimy się, wzywając imienia Jezusa Chrystusa dzięki
Duchowi Świętemu, według tego, co mówi Apostoł, to Duch
Święty działając skrycie, dając modlitwę temu, kto się
modli, może wraz z nią, każdemu stosownie do jego sił,
dawać swój zbawienny dar: jednemu pełną czci bojaźń
Bożą, innemu miłość, innemu pewność wiary, jeszcze
innemu pełną skruchy pokorę itd. Dlatego właśnie,
otrzymawszy ów dar, jeden czci i wysławia rządy
Wszechwładcy i w modlitwie swej ze szczególnym uczuciem
i zapałem wypowiada słowo „Zbawco”, pamiętając właśnie o
wielkości i władzy Stwórcy świata. Ten, który otrzymał w
swym sercu tajemnicze wylanie miłości, przede wszystkim
zachwyca się i napełnia słodyczą, wykrzykując „Jezu
Chryste”, podobnie jak pewien starzec, który nie mógł
bez szczególnego miłosnego zachwycenia i rozkoszy
posłyszeć imienia Jezusa, wypowiadanego nawet w zwykłej
rozmowie. Ktoś, kto niewzruszenie wierzy w bóstwo Jezusa
Chrystusa, współistotnego Bogu Ojcu, rozpłomienia się i
umacnia w wierze wypowiadając słowa „Synu Boży”, a ten,
kto otrzymał dar pokory i głęboko doświadcza swej
bezsilności, przy słowach „zmiłuj się nade mną” napełnia
się skruchą, upokarza i ze szczególnym napięciem wyraża
ten stan swego wnętrza za pomocą ostatnich słów
Jezusowej modlitwy, żywiąc nadzieję na Boże miłosierdzie
i gardząc swymi upadkami. Oto, jak sądzę, przyczyny
różnej intonacji przy odmawianiu modlitwy w imię Jezusa
Chrystusa!
A na podstawie tego spostrzeżenia można, słuchając jej,
zrozumieć (Bogu na chwałę, sobie ku pouczeniu), kto
jakim uczuciem przeniknięty jest w szczególności i jaki
dar ducha otrzymał. Niektórzy mówili mi na to: Dlaczego
wszystkie te oznaki tajemnych duchowych darów nie
objawiają się jednocześnie, razem? Wtedy przecież nie
jedno tylko, ale wszystkie słowa modlitwy, przeniknięte
byłyby jednakowo wzniosłą intonacją modlącego się…
Odpowiedziałem następująco: ponieważ łaska Boża, jak to
wynika z Pisma Świętego, rozdziela dary w sposób
najmądrzejszy, różnie, każdemu stosownie do jego sił, to
któż zbada i przeniknie swym ograniczonym umysłem wyroki
łaski? Czyż glina nie jest w całkowitej władzy garncarza
i czyż nie jest on w mocy uczynić z niej to, albo inne
naczynie? Pięć dni spędziłem z tym starcem i powoli
wracał do zdrowia.
Czas ten był dla mnie tak pouczający, że nawet nie
zauważałem, jak przemijał, bo w tej izdebce, jakby w
cichym zamknięciu, stanowczo nie zajmowaliśmy się niczym
innym, tylko modliliśmy się skrycie, wzywając imienia
Jezusa Chrystusa, albo rozmawialiśmy o jednym tylko: o
wewnętrznej modlitwie.
Pewnego razu zaszedł do nas jakiś pielgrzym i bardzo
narzekał na Żydów. Wymyślał i smucił się, bo szedł przez
ich osiedla i wiele tam wycierpiał nieprzyjemności i
oszustw. Tak był rozzłoszczony, że przeklinał ich i
uważał za niegodnych życia na tej ziemi z powodu uporu i
niewiary, jaką mieli, wreszcie powiedział, że czuje do
nich niepohamowany wstręt. Mój starzec wysłuchał tego, a
potem zaczął mu tłumaczyć:
- Daremnie, mój przyjacielu, tak wymyślasz i przeklinasz
Żydów; oni też są Bożym dziełem, tak jak my, trzeba im
współczuć, modlić się za nich, a nie przeklinać. Uwierz,
że twoje do nich obrzydzenie wynika stąd, że nie jesteś
umocniony w Bożej miłości i brak ci wewnętrznej poręki
modlitwy, dlatego nie ma w tobie wewnętrznego pokoju.
Przeczytam ci o tym ze świętych ojców. Posłuchaj, co
pisze Marek Asceta: dusza, która wewnętrznie zjednoczyła
się z Bogiem, z wielkiej radości staje się jak dziecko,
łagodna i prostoduszna, i nie osądza już nikogo: ni
Greka, ni poganina, ani Żyda, ani grzesznika, ale na
wszystkich spogląda bez różnicy jasnym wzrokiem,
jednakowo cieszy się całym światem i pragnie, by
wszyscy, i Grecy, i Żydzi, i poganie wysławiali Boga. A
Makary Wielki z Egiptu powiada, że ci, którzy dokonują
wewnętrznej kontemplacji, rozpalają się miłością tak
wielką, że każdego człowieka bez różnicy, dobrego czy
złego, ogarnęliby w swym wnętrzu. Sam więc słyszysz,
miły bracie, co myślą o tym święci ojcowie, i dlatego
radzę ci, byś odrzuciwszy złość spojrzał na wszystko i
dostrzegł, jak podlega opatrzności wszechwiedzącego
Boga, a przy napotkaniu przykrości, byś przede wszystkim
siebie obwiniał za brak cierpliwości i pokory.
Minął w końcu już ponad tydzień. Starzec powrócił
całkiem do zdrowia, podziękowałem mu z serca za
wszystkie jego pouczenia i pożegnałem się z nim. On
pojechał w swoją stronę, a ja ruszyłem we wskazanym mi
kierunku.
Byłem już coraz bliżej Poczajowa, ale nie uszedłem
jeszcze stu wiorst, gdy dogonił mnie jakiś żołnierz.
Zapytałem go, dokąd idzie. Odpowiedział mi, że w swe
rodzinne strony w kamieniecko-podolskiej guberni.
Przeszliśmy w milczeniu z dziesięć wiorst i zauważyłem,
że wzdycha ciężko, jakby się czymś smucił, i był bardzo
posępny. Zapytałem go – Czemuś tak smutny? Przybliżył
się i mówi – Dobry człowieku, jeśli już dostrzegłeś mój
smutek, to przysięgnij mocno i zapewnij, że nikomu nie
doniesiesz, a opowiem ci o sobie wszystko, bo śmierć
mnie czeka, a poradzić się nie mam kogo.
Zapewniłem go po chrześcijańsku, że żadna to dla mnie
korzyść na niego donosić, a rad będę dać mu z
braterskiej miłości pomoc, jaką będę mógł.
- Popatrz – powiedział – dali mnie do wojska, byłem
pańszczyźnianym chłopem. Gdy minęło pięć lat służby,
poczułem się nieznośnie ciężko, często mnie tłukli za
niesolidność, no i za pijaństwo. Umyśliłem sobie, że
ucieknę. Teraz już piętnasty rok jestem dezerterem.
Przez sześć lat kryłem się, chowałem, gdzie się dało,
kradłem po spiżarniach i składach, uprowadzałem konie,
włamywałem się do sklepików, obławiałem się zawsze sam,
a to, co ukradłem, upychałem różnym kanciarzom;
pieniądze przepijałem, oddawałem się rozpuście i
popełniłem wszystkie grzechy; tyle, że nie zabijałem.
Wszystko mi szło dobrze, gdy w końcu
dostałem się do więzienia za włóczenie się bez
paszportu, ale i stamtąd uciekłem przy najbliższej
okazji. Potem przypadkowo spotkałem żołnierza, który
przeszedł w stan spoczynku i wędrował do domu w odległej
guberni. Był chory, ledwie mógł iść i poprosił, bym
podprowadził go do najbliższej wsi, żeby tam łatwiej mu
było znaleźć kwaterę.
Zaprowadziłem go, dziesiętnik wpuścił nas na nocleg do
stodoły na siano i tam położyliśmy się spać. Budzę się
wczesnym rankiem, patrzę, a mój żołnierz nie żyje, cały
już zesztywniał. Szybko go obszukałem, by znaleźć jego
papiery, to znaczy dymisję, i jak tylko ją znalazłem, a
i sporo pieniędzy, to zaraz, póki jeszcze wszyscy spali,
uciekłem ze stodoły, potem między opłotkami i do lasu…
Tak uciekłem. Przejrzałem jego paszport i zauważyłem, że
wiek i inne cechy miał prawie jak ja. Ucieszyłem się tym
i śmiało powędrowałem do odległej guberni
astrachańskiej. Zacząłem się tam statkować i najmować do
pracy. Tak przyłączyłem się do podeszłego wiekiem
mieszczanina mającego własny dom i handlującego bydłem.
Był to człowiek samotny, żył tylko z owdowiałą córką.
Przeżyłem z nimi rok i ożeniłem się z tą jego córką,
potem starzec zmarł. Nie potrafiliśmy podtrzymać handlu,
zacząłem znowu pić, żona też, i w ciągu jednego roku
przepuściliśmy wszystko, co zostało po jej starym ojcu.
W końcu żona moja zachorowała i umarła, a ja sprzedałem
to, co jeszcze zostało wraz z domem, i pieniądze szybko
roztrwoniłem. Nie miałem już teraz z czego żyć i co
jeść.
Wróciłem do mego poprzedniego fachu i dalejże obławiać
się na kradzieżach, i to jeszcze śmielej, bo miałem
paszport. Przez jakiś rok żyłem tak pośród zepsucia.
Potem przyszedł taki czas, że długo nic mi się nie
wiodło. Pewnego dnia uprowadziłem więc starą, chudą
klaczkę jakiemuś biedakowi i sprzedałem ją za pól rubla
w rakarni. Wziąłem pieniądze, poszedłem do karczmy,
wypiłem wina i umyśliłem sobie, że pójdę na jakieś
wiejskie wesele: jak tam już sobie wszyscy podjedzą i
popiją, to łatwiej będzie coś ukraść. Ponieważ do
zachodu słońca było jeszcze daleko, poszedłem do lasu
czekać północy. Położyłem się tam i mocno zasnąłem.
Patrzę we śnie: stoję na wielkiej, pięknej łące. Nagle
zaczęła nadciągać straszliwa chmura i zaraz piorun
strzelił tak, że ziemia się pode mną rozstąpiła i jakby
mnie ktoś w nią wbił po same ramiona, ze wszystkich
stron mnie przygniotło, tylko głowa i ręce wystawały.
Potem ta groźna chmura jakby opadła na ziemię i wyszedł
z niej mój stary dziadek, który zmarł przed dwudziestu
laty. Był on człowiekiem świątobliwym i w naszej wsi
przez trzydzieści lat był cerkiewnym starostą.
Rozgniewany i groźny podszedł do mnie, aż zatrząsłem się
ze strachu.
Spojrzałem, a tu dokoła mnie kilka kupek rzeczy, które
niegdyś pokradłem. Przestraszyłem się jeszcze bardziej.
Mój dziad, podszedłszy do mnie, wskazał pierwszą kupkę
rzeczy i groźnie powiedział – A to co takiego? Bierzcie
się za niego! I nagle ziemia ze wszystkich stron mnie
tak zaczęła ściskać i dusić, że nie mogąc znieść bólu,
smutku i niepokoju jęknąłem i zakrzyczałem: Ulitujcie
się! Ale męczarnia trwała nadal… Dziadek pokazał drugą
kupkę rzeczy i też powiedział – A to co? Duście go
silniej! Poczułem tak silny ból i smutek, że nie może
się z nimi równać żadna męka na tej ziemi. W końcu ten
mój dziadek przyprowadził blisko mnie skradzioną
poprzedniego dnia klaczkę i krzyknął – A to? Duście go,
jak tylko możecie! – Zdusiło mnie tak ze wszystkich
stron, że nawet trudno opowiedzieć, jak było to okrutne,
straszne i męczące; jakby ktoś ze mnie wypruwał żyły, a
straszliwy ból dusił tak, że nie można było tego znieść;
potrwałoby tak jeszcze trochę, to padłbym bez zmysłów,
ale klaczka wierzgnęła i walnęła mnie w szczękę, raniąc
ją. W momencie uderzenia zbudziłem się przerażony, a
trząsłem się jak osłabiony chorobą.
Patrzę, a to już biały dzień, słońce wschodzi; dotykam
szczęki – krew z niej cieknie, a co mi się śniło, że
było w ziemi – jak z drewna, i tylko jakby mrówki mi
chodziły. Jakoś w tym przestrachu wstałem i poszedłem do
domu. Szczęka bolała mnie długo, jeszcze teraz widać
bliznę, przedtem jej nie miałem. Po tym widzeniu zaczął
przychodzić na mnie strach, przerażenie, a jak tylko
wspomniałem moją męczarnię, a jawiła mi się wciąż na
nowo, to taki ogarniał mnie smutek i niepokój, tak mnie
to dręczyło, że nie wiedziałem już, gdzie się podziać…
Potem jawiło mi się to coraz częściej, zacząłem się bać
ludzi i wstydzić się, wydało mi się, że wszyscy wiedzą o
moich łotrostwach. Ze smutku nie mogłem już potem ani
pić, ani jeść, ni spać, błąkałem się tylko jak cień.
Pomyślałem, by wrócić do mego pułku i przyznać się do
wszystkiego: poniósłbym karę, a nuż Bóg wybaczyłby
grzechy, ale bałem się.
Przeląkłem się, że przepędzą mnie wzdłuż dwuszeregu i
wysieką rózgami. W końcu, by uciec od tej męki, chciałem
się powiesić. Przyszła mi jednak myśl, że będę żył
krótko i trzeba pożegnać się z rodzinnymi stronami i
umrzeć. Mam tam krewnego, idę tak już pół roku, a smutek
i strach wciąż mnie dręczą… Jak myślisz, dobry
człowieku, co mam robić? Brak mi już cierpliwości!…
Wysłuchałem tego, zdumiałem się i wysławiałem wielkość
Bożej mądrości i łaski, widząc jak różnymi sposobami
nawraca ona grzeszników, i mówię do niego – Miły bracie.
Przychodzi na ciebie strach i smutek, to módl się do
Boga. To najlepsze lekarstwo na wszystkie nasze boleści…
- To niemożliwe – odpowiedział – wydaje mi się, że jak
tylko zacznę się modlić, to Bóg zaraz mnie pogruchocze.
- Bzdura, bracie! Takie myśli podsuwa ci diabeł. Bóg
jest nieskończenie miłosierny i pełen współczucia dla
grzeszników, a tym, którzy wyznają swe winy i żałują za
nie, przebacza szybko. Znasz przecież Jezusową modlitwę:
„Zbawco, Jezu Chryste, zmiłuj się nade mną,
grzesznikiem”. Odmawiaj ją bez przerwy.
- Jakże mógłbym jej nie znać! Nawet kiedy kradłem, to
czasem ją odmawiałem, by mi było raźniej.
- To teraz popatrz: Bóg nie zdruzgotał cię za to, że
idąc czynić nieprawości, modliłeś się, a teraz wyda cię
na zgubę, gdy zaczniesz się modlić na drodze skruchy?
Sam widzisz, że twoje myśli pochodzą od diabła! Uwierz,
mój miły, że jeśli będziesz odmawiał tę modlitwę, nie
bacząc na to, co ci się w myślach mami, to wkrótce
poczujesz radość, minie twój strach i udręka, a ty w
końcu całkiem się uspokoisz, staniesz się człowiekiem
pobożnym i cały twój pociąg do grzechu ustąpi. Zapewniam
cię, bo sam tego doświadczyłem.
Opowiedziałem mu wtedy kilka przypadków, w których
Jezusowa modlitwa okazała wobec grzeszników swą cudowną
moc. Wreszcie zacząłem go też namawiać, by zamiast iść w
rodzinne strony, zaszedł najpierw ze mną do Bożej Matki,
Ucieczki Grzesznych w Poczajowie, by tam się wyspowiadał
i przystąpił do Bożych sakramentów. Słuchał tego mój
żołnierz z uwagą i, jak dostrzegłem, z radością, i w
końcu zgodził się na wszystko.
Powędrowaliśmy do Poczajowa razem, ale umówiliśmy się,
że nie będziemy ze sobą rozmawiać, tylko odmawiać
bezustannie Jezusową modlitwę. Całą dobę przeszliśmy w
milczeniu. Następnego dnia powiedział, że czuje się
lepiej; widać też było, że jest spokojniejszy. Na trzeci
dzień dotarliśmy do Poczajowa i znów mu przypomniałem,
by dniem i nocą, dopóki nie zaśnie, nie przerywał
modlitwy. Zapewniałem go, że Najświętsze Imię Jezusa
jest nieznośne dla wrogów i ma moc go zbawić.
Przeczytałem mu też z Dobrotolubija o tym, że choć
zawsze należy odmawiać modlitwę Jezusową, to szczególnie
jednak, z gorliwą starannością, należy się do niej
przykładać wtedy, gdy przygotowujemy się do
uczestniczenia w świętych Chrystusowych sakramentach.
Czynił tak i zaraz się wyspowiadał i przystąpił do
Komunii. Wprawdzie zjawy jeszcze, choć rzadko, nań
przychodziły, to jednak łatwo przepędzał je Jezusową
modlitwą. By łatwiej wstać w niedzielę na jutrznię,
położył się wieczorem wcześniej i wciąż odmawiał
Jezusową modlitwę, a ja w kąciku, przy nocnej lampce,
czytałem jeszcze moje Dobrotolubije. Minęła tak pewnie
godzina i zasnął. Zacząłem się modlić, gdy po jakichś
dwudziestu minutach drgnął, przebudził się, wstał,
podbiegł do mnie cały zapłakany i powiedział z wielką
radością – Och, bracie, co ja widziałem! Jak mi lekko i
radośnie. Wierzę, że Bóg nie dręczy, a miłuje
grzeszników. Chwała Tobie, Boże, chwała Ci!
Zdziwiony tym i uradowany, poprosiłem, by opowiedział
mi, co się stało.
- Było to tak: jak tylko zasnąłem, zobaczyłem siebie na
tej samej łące, gdzie przeszedłem męczarnie. Na początku
się przestraszyłem, ale widzę, że chmury nie ma. Zamiast
niej wschodzi jasne słońce; wspaniała jasność
rozświetliła całą łąkę i ujrzałem tam piękne kwiaty i
trawy. Nagle podszedł do mnie bliziuteńko mój dziadek,
tak piękny, że nie mogłem się napatrzeć, i mówi do mnie
mile i życzliwie – Idź do Żytomierza, do cerkwi świętego
Jerzego Zwycięzcy, przyjmą cię na cerkiewnego stróża.
Zostań tam aż do śmierci i módl się nieustannie. Bóg
zmiłuje się nad tobą. – Powiedziawszy to uczynił nade
mną znak krzyża i zaraz zniknął. Poczułem w sobie radość
taką, że nie można jej wypowiedzieć. Jakby zwalił się ze
mnie jakiś ciężar, a ja uleciałbym ku niebu… Z tym się
obudziłem, czując, że mi lekko.
Moje serce nie wie, co ma czynić z radości. Cóż mi
pozostaje? Idę zaraz do Żytomierza, jak mi to polecił
dziadek. Z modlitwą łatwiej mi będzie iść!
- Ulitujże się, miły bracie, dokąd pójdziesz o północy?
Wysłuchaj chociaż jutrzni. Tak, pomódl się, i z Bogiem.
Nie zasnęliśmy już i po tej rozmowie poszliśmy do
cerkwi. Całą jutrznię modlił się gorliwie, ze łzami w
oczach. Mówił, że tak mu jest lekko i radośnie, i że
modlitwę Jezusową odmawia z rozkoszą. Potem podczas
liturgii przyjął świętą Komunię, a po obiedzie
odprowadziłem go na trakt wiodący do Żytomierza.
Pożegnaliśmy się ze łzami, ale pełni radości.
Zacząłem teraz myśleć o sobie i zastanawiać się, dokąd
mam iść. Wreszcie postanowiłem powrócić do Kijowa.
Ciągnęły mnie tam wspomnienia mądrych pouczeń
spowiednika i myśl, że może mieszkając u niego trafię na
jakichś pobożnych dobroczyńców, którzy wyprawią mnie do
Jerozolimy, albo przynajmniej na Górę Atos. Tydzień
jeszcze zostałem w Poczajowie, spędzając czas na
wspominaniu tych pouczających spotkań, które trafiły się
podczas moich wędrówek, i na zapisywaniu niektórych
budujących spraw. Wybrałem się już w drogę, zabrałem
torbę i poszedłem do cerkwi, by przed wyprawą pokłonić
się Matce Bożej, pomodlić się na świętej liturgii i
zaraz ruszać przed siebie.
Stałem z tyłu cerkwi, gdy pojawił się jakiś człowiek.
Nie był ubrany zbyt bogato, ale wyglądał na szlachetnie
urodzonego. Zapytał mnie, gdzie sprzedają świece.
Wskazałem mu to miejsce. Liturgia się skończyła.
Zostałem jeszcze, by pomodlić się przy śladzie stopy
Bożej Matki. Pomodliłem się i ruszyłem w drogę.
Przeszedłem kawałek ulicą, gdy zobaczyłem, że w jednym z
domów otwarte jest okno, a pod nim siedzi jakiś pan i
czyta książkę. Musiałem przejść obok tego okna i
zobaczyłem, że to siedzi ten człowiek, który pytał mnie
w cerkwi o świece. Przechodząc zdjąłem więc czapkę, a on
skinął na mnie i pyta – Pewnie jesteś pielgrzymem?
Zaprosiwszy do domu wypytał, kim jestem i dokąd idę.
Potem przyniósł mi herbatę i powiada Posłuchaj, mój
miły! Radziłbym ci pójść do monasteru sołowieckiego,
jest tam całkiem samotna i spokojna pustelnia, zwana
anzerską. To jakby druga Góra Atos.
Przyjmują tam każdego, a ćwiczenie polega tylko na
czytaniu w cerkwi psałterza, po kolei, po cztery godziny
na dobę. Ja też tam właśnie wędruję, i to tak, jak
przyrzekłem, pieszo.
Poszlibyśmy razem, byłoby mi z tobą bezpieczniej, bo
powiadają, że drogi tam głuche, a ja mam pieniądze.
Żywiłbym cię przez całą drogę, szlibyśmy jeden od
drugiego o trzy sążnie, by sobie nie przeszkadzać w
modlitwie. Pomyśl, bracie, i zgódź się! Także dla ciebie
będzie to pożyteczne.
Usłyszawszy to zaproszenie, uznałem to wydarzenie, tak
nieoczekiwane, za daną mi przez Bożą Matkę wskazówkę co
do dalszej mej drogi. Prosiłem Ją bowiem o skierowanie
mnie na drogi dobra, dlatego bez namysłu zgodziłem się.
Wyruszyliśmy następnego dnia w drogę. Szliśmy trzy doby,
jak umówiliśmy się, jeden za drugim. Mój towarzysz
podróży wciąż czytał książkę, ni dniem, ni nocą nie
wypuszczał jej z rąk, a czasem nad czymś rozmyślał.
Zatrzymaliśmy się wreszcie, by zjeść obiad. Jadł
samotnie, książka leżała przed nim otwarta, zaglądał do
niej raz po raz. Zobaczyłem, że książka ta to Ewangelie
i powiedziałem – Ośmielę się zapytać, ojczulku, czemu to
tak dniem i nocą nie wypuszczasz z rąk Ewangelii, a
trzymasz je wciąż i nosisz ze sobą?
- Dlatego – odpowiedział – że prawie zawsze z niej
jednej się uczę.
- Czego się pan uczy? – pytałem dalej.
- Chrześcijańskiego życia polegającego na modlitwie.
Uważam modlitwę za najważniejszy i niezbędny sposób
zbawienia, za pierwszy obowiązek każdego chrześcijanina.
Modlitwa to pierwszy stopień, ale i korona życia
bogobojnego. Dlatego Ewangelie wciąż nakazują nieustanną
modlitwę. Inne sprawy pobożne mają wyznaczony swój czas,
ale dla modlitwy każdy czas jest stosowny. Bez niej nic
dobrego nie uczynisz, a z kolei bez Ewangelii właściwej
modlitwy się nie nauczysz. Dlatego wszyscy, którzy
osiągnęli zbawienie drogą życia wewnętrznego, czy byli
to święci głosiciele Bożego słowa, czy pustelnicy i
samotnicy, a nawet wszyscy bogobojni chrześcijanie, za
swoje stałe, ciągłe zajęcie uważali zgłębianie Słowa
Bożego, a czytanie Ewangelii było dla nich sprawą
zasadniczą. Wielu z nich wciąż miało w swych dłoniach
Ewangelie, a tym, którzy prosili ich o pouczenie, dawali
taką radę: Siądź w cichej celi i czytaj Ewangelie raz, a
potem na nowo.
Bardzo mi się spodobały te wywody i jego pragnienie
modlitwy. Zapytałem – Z którego zwłaszcza pouczenia
Ewangelii zaczerpnął pan naukę modlitwy?
- Od wszystkich czterech Ewangelistów – odpowiedział –
jednym słowem z całego Nowego Testamentu, czytając jego
księgi po kolei. Czytałem je długo, wczytywałem się, aż
dostrzegłem, że we wszystkich Ewangeliach, poczynając od
pierwszego Ewangelisty, odnaleźć można podane stopniowo
i powiązane ze sobą elementy nauczania modlitwy.
Przedstawione są one po kolei, w należytym porządku i
tworzą cały system. Na przykład: na samym początku
podane jest wprowadzenie do nauki modlitwy, potem forma
albo zewnętrzny sposób wyrażania jej w słowach, dalej
warunki, których spełnienie konieczne jest przy
modlitwie, sposób jej nauczenia się i przykłady.
Wreszcie tajemna nauka wewnętrznej, duchowej,
nieustannej modlitwy w imię Jezusa Chrystusa, która
ukazana jest jako wznioślejsza i bardziej dobroczynna,
niż modlitwa mająca formę zwykłą. Potem o niezbędności
tej modlitwy, jej błogosławionych skutkach i o innych
sprawach. Jednym słowem wszystko szczegółowo, pełne
poznanie praktyki modlitwy, systematycznie czy też
logicznie przedstawione w Ewangeliach od samego początku
aż do końca.
Usłyszawszy to, zamierzałem prosić, by pokazał mi
wszystko szczegółowo, i dlatego powiedziałem – Ponieważ
najbardziej lubię słuchać i rozmawiać o modlitwie, to
ogromnie pragnąłbym ujrzeć ze wszystkimi szczegółami te
tajemne związki widoczne w nauczaniu modlitwy. Pokażże
mi to wszystko, na Boga, w samej Ewangelii.
Zgodził się chętnie i powiedział – Otwórz swoje
Ewangelie, patrz uważnie i zaznaczaj to, co będę mówił
(podał mi ołówek). Pozwól, że zajrzę do moich notatek.
Odszukaj – zaczął najpierw szósty rozdział Ewangelii
według św. Mateusza i przeczytaj w nim wiersze od
piątego do ósmego. Tu znajdziesz przygotowanie do
modlitwy albo wprowadzenie do niej, pouczające, żebyś
modlitwę zaczynał nie dla próżności i nie pośród hałasu,
ale w miejscu samotnym i spokojnym, prosząc w niej tylko
o przebaczenie grzechów i o zjednoczenie z Bogiem, nie
wymyślając licznych i zbytnich próśb w różnych życiowych
potrzebach, jak to czynią poganie. Potem przeczytaj w
tym samym rozdziale wiersze od dziewiątego do
trzynastego. Tu pokazana jest forma modlitwy, to znaczy
jakimi słowami należy ją wypowiadać. W niezwykle mądry
sposób łączy się tu wszystko, co jest niezbędne i
konieczne dla naszego życia. Dalej przeczytaj jeszcze
wiersze czternasty i piętnasty tego rozdziału, a ujrzysz
warunek, jaki musi być spełniony, by modlitwa była
prawdziwa, rzeczywista, bo bez przebaczenia tym, którzy
nas urażają, Pan nie wybaczy naszych grzechów.
Przeszedłszy do rozdziału siódmego znajdziesz w
wierszach od siódmego do jedenastego sposoby osiągnięcia
skuteczności modlitwy i zachętę do nadziei: proście,
szukajcie, kołaczcie. To wzmocnione wyrażenie wskazuje
na częstotliwość modlitwy i na konieczność głównie
takiego się w niej ćwiczenia, by modlitwa nie tylko
towarzyszyła wszystkim naszym zajęciom, ale by
przewyższała je czasowo. Jest to najważniejsza cecha
modlitwy. Przykład tego zobaczysz w czternastym
rozdziale Ewangelisty Marka, w wierszach od
trzydziestego drugiego do czterdziestego, gdzie sam
Jezus Chrystus powtarza kilkakrotnie tę samą modlitwę.
Podobny przykład częstej modlitwy ukazuje Ewangelista
Łukasz (11,5-13) w przypowieści o natrętnym przyjacielu,
a także o wdowie naprzykrzającej się sędziemu (18,1-8),
przedstawiając polecenia Chrystusa, by zawsze, w każdym
czasie i na każdym miejscu modlić się i nie ustawać, to
znaczy nie być leniwym.
Po tym dokładnym pouczeniu także Ewangelia według św.
Jana odsłoni nam dostęp do tak ważnej nauki tajemnej
wewnętrznej modlitwy serca. Po pierwsze, w pouczający
sposób przedstawiona jest tam rozmowa Jezusa z
Samarytanką, gdzie objawione zostaje wewnętrzne, w duchu
i w prawdzie, oddawanie czci Bogu, czego On właśnie
pragnie i czym jest nieustanna i prawdziwa modlitwa,
płynąca jak woda żywa ku żywotowi wiecznemu (J 4,5-25).
Dalej w rozdziale piętnastym, w wierszach od czwartego
do ósmego, jeszcze wyraźniej ukazana jest moc, siła i
niezbędność modlitwy wewnętrznej, to jest przebywania
duszy w Chrystusie, w stanie nieustannego pamiętania o
Bogu. Wreszcie przeczytaj w szesnastym rozdziale u tego
Ewangelisty wiersze od dwudziestego trzeciego do
dwudziestego piątego.
Popatrz, jak wielka jest tu ujawniona tajemnica! Czyż
nie widzisz, że modlitwa w imię Jezusa Chrystusa, tak
zwana modlitwa Jezusowa, to znaczy: „Zbawco, Jezu
Chryste, zmiłuj się nade mną”, powtarzana często i
wielokrotnie, ma moc przeogromną i z wielką łatwością
otwiera serce i uświęca. Prawdziwie można to zobaczyć na
przykładzie Apostołów, którzy niejeden rok byli uczniami
Zbawcy naszego Chrystusa i zostali przez Niego nauczeni
modlitwy Pańskiej, to jest Ojcze nasz, znanej dzięki nim
także nam: przy końcu swego ziemskiego życia Jezus
Chrystus ujawnił im tajemnicę tego, czego brakowało
jeszcze ich modlitwie, by była rzeczywiście skuteczna.
Powiedział im: „Do tej pory o nic nie prosiliście w imię
moje: Proście, a otrzymacie, aby radość wasza była
pełna” (J 16,24). I tak też się stało, bo gdy
Apostołowie nauczyli się wypowiadać modlitwę w imię
Władcy wszechrzeczy Jezusa Chrystusa, ileż dokonali
zdumiewających cudów i jak sami zostali oświeceni! Czy
już dostrzegasz związek i pełnię nauki modlitwy, tak
mądrze przedstawionej w świętej Ewangelii? Jeśli teraz
zaczniesz czytać także listy Apostołów, to w nich
znajdziesz logiczny wykład modlitwy.
Wskażę ci teraz, by kontynuować moje poprzednie uwagi,
te miejsca, które ukazują wszystko, co ma związek z
modlitwą. Tak w Dziejach Apostolskich opisana jest
praktyka pierwszych chrześcijan, oświeconych wiarą w
Jezusa Chrystusa (4,31), gorliwego i stałego ćwiczenia
się w modlitwie; opowiedziane jest tam 0 owocach,
skutkach tego stałego przebywania na modlitwie, to jest
o wylaniu Ducha Świętego i Jego darów na tych, którzy
się modlili. Podobną rzecz zobaczysz w rozdziale
szesnastym, w wierszach 25 i 26. Potem przejdź po kolei
listy Apostołów, a zobaczysz: 1. Jak niezbędna jest
modlitwa we wszystkich życiowych sytuacjach (Jk
5,13–16); 2. Jak Duch Święty pomaga się modlić (Jud
1,20-21 i Rz 8,26); 3. Że zawsze należy modlić się w
Duchu (Ef 6,18); 4. Jak potrzebne jest w modlitwie
wyciszenie albo wewnętrzny pokój (Flp 4,6-7); 5. Jak
konieczna jest nieustanna modlitwa (1 Tes 5,17); 6.
Wreszcie zauważmy, że modlić się należy nie tylko za
siebie, ale za wszystkich (1 Tm 2,1-5).
Tym sposobem, wczytując się przez długi czas uważnie,
można znajdować liczne jeszcze objawienia ukrytej w
Słowie Bożym tajemnej wiedzy, która umyka przy czytaniu
rzadkim albo pośpiesznym. Czy zatem dostrzegłeś, jak
niezwykle mądrze i logicznie, to znaczy z tajemną
wewnętrzną więzią, ukazuje Nowy Testament naszego Pana
Jezusa Chrystusa, pouczenie o tym przedmiocie, który
teraz śledzimy? W jakim cudownym, logicznym porządku
ułożone jest to we wszystkich czterech Ewangeliach? Oto
przykład: u św. Mateusza widzimy wstęp, wprowadzenie do
modlitwy, samą jej postać, warunki i inne sprawy; dalej
u św. Marka znajdujemy przykłady, u św. Łukasza –
przypowieści, u św. Jana – tajemne ćwiczenia w zakresie
modlitwy wewnętrznej, choć wszystko to można znaleźć, w
większym czy mniejszym stopniu, u wszystkich
Ewangelistów. W Dziejach Apostolskich ukazana jest
praktyka i skutki modlitwy; w listach Apostołów, jak i
Apokalipsie liczne sprawy nierozdzielnie łączą się z
modlitwą! Oto dlaczego zadowalam się samą tylko lekturą
Ewangelii przy badaniu wszelkich dróg życia wiodącego ku
zbawieniu duszy.
Przez cały czas zaznaczałem w mojej Biblii wskazywane
przez niego i wyjaśniane miejsca z Ewangelii. Wszystko
to było dla mnie nadzwyczaj pouczające i bardzo mu
dziękowałem.
Wędrowaliśmy potem jeszcze przez pięć dni w milczeniu.
Mego towarzysza podróży bardzo rozbolały nogi, nie był
pewnie przyzwyczajony do ciągłego chodzenia, dlatego
najął podwodę z dwójką koni i zabrał mnie ze sobą. Tak
dojechaliśmy do waszych granic i zatrzymaliśmy się na
trzy doby, by po odpoczynku zaraz wyruszyć do Anzerów, z
niecierpliwością bowiem pragnął się tam dostać.
- Zdumiewający jest ten twój towarzysz podróży! Tak
pobożny! Jest też pewnie wielce wykształcony, chętnie
bym go poznał. – Mieszkamy razem na tej samej kwaterze,
może jutro przyjdziemy razem. Teraz już późno… Wybacz
mi!
Część druga: Spotkanie drugie
Brat wspomagany przez brata jest jak twierdza
wysoka,umocniony jest jak potężne królestwo. /Prz 18,19/
- Według danego wczoraj słowa i obietnicy przychodzę
dziś, zaprosiwszy tego godnego szacunku towarzysza
podróży, który zbawczą rozmową osładzał trudy mojej
drogi pielgrzyma i którego pragnąłeś ujrzeć.
- Wielka to przyjemność dla mnie, a także, mam nadzieję,
dla moich najszlachetniejszych gości ujrzeć was obu i
usłyszeć pożyteczne słowo człowieka doświadczonego. Oto
są u mnie wielebny mnich-pokutnik i pobożny kapłan, a
ponieważ tam, gdzie dwóch lub trzech zbierze się w imię
Jezusa Chrystusa, tam On sam obiecuje swą obecność, to
zapewne na nas pięciu zebranych w Jego imię, łaska Jego
wyleje się jeszcze obficiej!
Wczorajsza opowieść twego towarzysza podróży, miły
bracie, o twoim żarliwym
przywiązaniu do świętej Ewangelii, bardzo jest ciekawa i
pouczająca. Chciałbym usłyszeć, w jaki sposób została ci
objawiona ta wielka tajemnica pobożności?
- Bóg pełen miłości, pragnący zbawić wszystkich i
doprowadzić umysły do poznania prawdy, objawił mi tę
wiedzę przez wielką swą miłość w sposób cudowny, bez
jakiegokolwiek ludzkiego pośrednictwa. Przez pięć lat
byłem profesorem liceum. Życie moje biegło mrocznymi
ścieżkami rozpusty, pociągała mnie gorączka
filozofowania według sposobu tego świata, a nie
Chrystusa. Może całkiem bym się zatracił, gdyby nie
powstrzymywało mnie jeszcze trochę to, że mieszkałem z
bogobojną moją matką i z rodzoną siostrą, troskliwą i
cnotliwą…
Pewnego razu, przechadzając się po miejskim bulwarze,
spotkałem wspaniałego młodego człowieka i zaznajomiłem
się z nim. Opowiedział mi, że jest Francuzem, studentem,
ale już po egzaminach, że przyjechał z Paryża, i że
chciałby być zatrudniony jako guwerner. Jego doskonałe
wykształcenie bardzo mi odpowiadało, jako przyjezdnego
zaprosiłem go więc do siebie i tak zaprzyjaźniliśmy się.
W ciągu dwóch miesięcy nierzadko mnie odwiedzał.
Czasem chodziliśmy obaj na spacery, życie prowadziliśmy
lekkie, razem bywaliśmy w różnych towarzystwach,
oczywiście najbardziej niemoralnych. Wreszcie pojawił
się on u mnie z zaproszeniem do takiego właśnie
towarzystwa i żeby jeszcze bardziej mnie przekonać,
zaczął wysławiać wesołość i przyjemność miejsca, do
którego mnie zapraszał. Powiedział o tym kilka słów i
nagle poprosił, byśmy wyszli z mego gabinetu, tam bowiem
rozmawialiśmy, i usiedli w salonie. Wydało mi się to
dziwne, a że już nieraz zauważałem jego niechęć do
przebywania w moim gabinecie, zapytałem go o przyczynę
tej prośby. Zatrzymałem tu go jeszcze także dlatego, że
salon znajdował się obok pokoju mojej matki i siostry i
rozmawianie z nim o sprawach błahych byłoby
nieprzyzwoitością. Podtrzymywał swoją prośbę używając
różnych wykrętów, wreszcie powiedział mi szczerze: masz
tu na półce między książkami Ewangelie, szanuję je tak,
że trudno mi w ich obecności rozmawiać o naszych
próżniactwach. Zabierz je stąd, proszę, a będziemy mogli
rozmawiać swobodnie.
Z powodu swej lekkomyślności uśmiechnąłem się na te
słowa, wziąłem Ewangelie z półki i mówię: dawno mi to
już mogłeś powiedzieć! Podałem mu je i powiadam: sam
zanieś do tamtego pokoju! Ewangelie tylko go dotknęły, a
on zaraz się zatrząsł i zniknął. Byłem tak przerażony,
że upadłem bez czucia na podłogę. Usłyszeli to inni
domownicy, przybiegli i przez dobre pół godziny nie
mogli przywrócić mi przytomności. Wreszcie ocknąłem się,
poczułem silny strach, drżenie, niespokojne wzburzenie i
zupełne odrętwienie ręki i nogi, takie, że nie mogłem
nimi poruszać. Wezwany lekarz określił to mianem
paraliżu wskutek jakiegoś silnego wstrząsu lub
przestrachu. Przez cały rok po tym wydarzeniu,
troskliwie kurowany przez licznych medyków, leżałem bez
najmniejszej poprawy w chorobie, która w konsekwencji
zmusiła mnie do porzucenia uczonych zajęć i przejścia na
rentę. W tym czasie zmarła także moja będąca już w
starszym wieku matka, moja siostra zdecydowała się
poświęcić życiu w monasterze, a wszystko to jeszcze
bardziej pogarszało moją chorobę.
Jedno tylko było radością w tym bolesnym dla mnie
czasie: czytanie Ewangelii, której od początku mej
choroby nie wypuszczałem z rąk, bo była ona dla mnie
gwarancją tego cudu, który mi się przydarzył.
Nieoczekiwanie zaszedł do mnie pewnego razu nie znany mi
pustelnik, który zbierał datki na monaster. Przekonywał
mnie, że nie powinienem pokładać nadziei w samych tylko
lekarstwach, bo bez Bożej pomocy nie są one w stanie nic
polepszyć. Winieneś raczej prosić Boga i pilnie się
modlić, bo modlitwa jest najpotężniejszym sposobem
uleczenia wszystkich chorób, zarówno ciała, jak i duszy.
Jakże ja mogę w tej sytuacji się modlić? Nie mogę
przecież zrobić ani jednego pokłonu, a nawet ręki
podnieść dla uczynienia znaku krzyża – sprzeciwiłem się
w swej głupocie. Odpowiedział mi na to: Módl się jak
chcesz, ale nie potrafił mi właściwie wyjaśnić, jak mam
się modlić… Po wyjściu mojego gościa jakby mimo woli
zacząłem rozmyślać o modlitwie, o jej mocy i działaniu,
przypomniałem sobie wykłady z teologii, których
słuchałem jeszcze jako student. Zająłem się tym z
radością. Przywołałem w mej pamięci całą, tak jasną,
wiedzę religijną, grzała ona moją duszę i zaraz
poczułem, że choroba ustępuje. Ponieważ nieustannie
miałem przy sobie Ewangelie, a wierząc w nie skutkiem
widzianego przeze mnie cudu i przypominając sobie, że
cały traktat o modlitwie, którego wysłuchałem podczas
wykładów, za swą podstawę miał teksty Ewangelii,
uznałem, że rzeczą najwłaściwszą jest uczyć się modlitwy
i chrześcijańskiej pobożności jedynie z pouczeń
Ewangelii. Rozczytując się w nich, czerpiąc jak z
obfitego źródła, odnajdywałem pełny system zbawczego
sposobu życia i prawdziwej modlitwy wewnętrznej. Ze
czcią zaznaczywszy wszystkie miejsca i teksty dotyczące
tego przedmiotu, staram się od tego czasu
nieustannie zgłębiać te Boże postanowienia i w miarę
swych sił, choćby nawet z trudem, przetwarzać je w czyn.
Stopniowo podczas owych zajęć moja choroba zaczęła
ustępować i wreszcie, jak to widzicie sami, wyzdrowiałem
całkowicie. Ponieważ zostałem sam, to dziękując Bogu za
Jego ojcowską miłość, ocalenie i pouczenie zdecydowałem
się, idąc za przykładem mej siostry i za pragnieniem mej
duszy, poświęcić się życiu pustelniczemu, by już bez
przeszkód przyjmować, przyswajać sobie te, tak słodkie,
słowa życia wiecznego, ukazane mi w Bożym słowie.
Tak oto obecnie usiłuję dotrzeć do samotnej pustelni,
zwanej Anzerską, przy monasterze Sołowieckim na Morzu
Białym; słyszałem bowiem z wiarygodnego źródła, że to
najlepsze miejsce dla życia kontemplacyjnego. Powiem wam
coś jeszcze: prawdą jest, że choć w podróży pociesza
mnie święta Ewangelia, bo obficie rozświetla mój
niedojrzały umysł i rozgrzewa chłód mego serca, to
wyznając moją bezsilność powiem szczerze, że warunki
spełniania dzieł pobożności i osiągnięcia zbawienia,
wymagające całkowitego samozaparcia i czynów
nadzwyczajnych, pokory najgłębszej, jak to nakazuje
Ewangelia, przerażają mnie swą wzniosłością, gdy widzę
swą niemoc i zepsucie mego serca. Stojąc teraz między
rozpaczą i nadzieją nie wiem, co się ze mną stanie w
przyszłości!
MNICH-POKUTNIK: Mając tak zobowiązującą gwarancję,
szczególnej, cudownej Bożej miłości i taką uczoność nie
można nie tylko wpadać w przygnębienie, byłoby to
niewybaczalne, ale nie należy nawet dopuszczać do naszej
duszy cienia wątpliwości w opiekę i pomoc Bożą! Czyż nie
wiesz, co mówi o tym oświecony przez Boga Chryzostom?
Nikt nie powinien wpadać w przygnębienie, poucza, i
mylnie uważać, że nakazy Ewangelii są niewykonalne lub
trudne do wykonania! Bóg, postanawiając zbawienie
człowieka, oczywiście
nie po to dał mu nakazy, żeby uczynić go przestępcą, gdy
ich nie wypełni. Przeciwnie – dzięki ich świętości i
dobroci chciał pobłogosławić nam zarówno w tym życiu,
jak i w wieczności.
To oczywiste, że regularne i stanowcze wypełnianie
Bożych nakazów jest dla naszej natury nadzwyczaj trudne,
a zatem i zbawienie nie jest łatwe do osiągnięcia, ale
to samo Słowo Boże, które prawnie nadało przykazania,
ukazuje także środki nie tylko właściwego ich
wypełnienia, ale także radowania się tym. Nawet jeśli na
pierwszy rzut oka jest to okryte zasłoną tajemnicy, to
oczywiście po to, by najpierw uczynić pokornym tego,
który się w tym zaprawia i łatwiej doprowadzić go do
łączności z Bogiem, ukazując sposób chronienia się u
Niego poprzez modlitwę i błaganie o Jego ojcowską pomoc.
Na tym polega tajemnica zbawienia, a nie na pokładaniu
nadziei we własnych wysiłkach.
PIELGRZYM: Tak bardzo pragnąłbym, ja, słaby i bezsilny,
poznać tę tajemnicę i dzięki temu jakoś poprawić moje
leniwe życie, ku Bożej chwale i mojemu zbawieniu!
MNICH-POKUTNIK: Tajemnicę tę posiadłeś już, umiłowany
bracie, z księgi Dobrotolubija. Zawiera się ona w
nieustannej modlitwie, którą zgłębiałeś tak usilnie,
gorliwie się nią zajmując i radując!
PIELGRZYM: Padam do twych stóp, wielebny ojcze! Proszę
cię w imię Boga, pozwól mi usłyszeć z twych ust coś
pożytecznego o tej zbawczej tajemnicy i o świętej
modlitwie, o której słuchać pragnę najbardziej, a i
czytać lubię ku pokrzepieniu i pocieszeniu mej, tak
bardzo grzesznej duszy.
MNICH-POKUTMK: Choć nie mogę spełnić twego życzenia za
pomocą moich własnych rozważań nad tą wzniosłą
czynnością, bo zbyt mało jeszcze jestem doświadczony w
tym przedmiocie, to mam jednak pouczający zeszycik
jednego z duchownych pisarzy właśnie na ten temat. Jeśli
zadowoli to także naszych współrozmówców, to zaraz go
przyniosę, a jeśli zechcecie, przeczytam wam. Pozwólcie,
proszę!
WSZYSCY: Bądź łaskaw, wielebny ojcze! Nie pozbawiaj nas
tej zbawczej wiedzy. Tajemnica zbawienia objawiana
dzięki modlitwie nieustannej Jak się zbawić? To pobożne,
chrześcijańskie pytanie rodzi się oczywiście w umyśle
każdego, kto odczuwa zranienie i osłabienie ludzkiej
natury, ale i pozostałości pierwotnego dążenia do prawdy
i sprawiedliwości. Każdy, kto choć trochę wierzy w
nieśmiertelność i nagrodę życia wiecznego, mimo woli
napotyka myśl o tym, jak się zbawić, gdy zwraca swe
spojrzenie ku niebu… Trudząc się nad rozwiązaniem tego
zadania, wypytuje o to ludzi rozważnych i światłych,
potem czyta wskazane przez nich pouczające książki
duchownych pisarzy, pragnąc niezachwianie postępować
według usłyszanych i wyczytanych prawd i zasad. We
wszystkich tych pouczeniach napotyka on, podkreślone
jako niezbędne, warunki zbawienia: pobożne życie,
uczynki, pracę nad sobą dla osiągnięcia zdecydowanego
samowyrzeczenia, kierującego ku pełnieniu dobrych dzieł
i ku stałemu spełnianiu wszystkich Bożych przykazań,
poświadczającemu niewzruszoność i stałość wiary! Głosi
się mu jeszcze, że wszystkie te warunki zbawienia winny
być wypełniane z najgłębszą pokorą i łącznie, bo skoro
wszystkie cnoty związane są ze sobą, to jedna drugą
winna powstrzymywać, jedna drugą doskonalić i dawać
natchnienie, podobnie do promieni słońca, które dopiero
wtedy ujawniają swą moc i rodzą płomień, gdy skupione są
przez szkło soczewki w jednym punkcie. W przeciwnym
bowiem razie ten, „kto w drobnej rzeczy jest nieuczciwy,
ten i w wielkiej nieuczciwy będzie” (Łk 16,10).
Na dodatek, po to by całkowicie został przekonany o
konieczności tego tak złożonego i złączonego w całość
działania, słyszy wysokie pochwały piękna cnót i osąd
niegodziwości i nieszczęść niesionych przez wady.
Wszystko to przypieczętowuje się prawdziwą zapowiedzią
wspaniałej nagrody i szczęśliwości albo karcącej udręki
i nieszczęść w życiu wiecznym.
W taki to szczególny sposób wygłaszane są w naszych
czasach kazania! Człowiek gorąco pragnący zbawienia,
pouczony w ten sposób, przystępuje do wypełniania
pouczeń i doświadczania tego, co usłyszał i wyczytał.
Ale niestety! Już u samego progu urzeczywistniania tych
pragnień nie może osiągnąć swego celu, przewidując, a
nawet doświadczając, że jego zraniona i osłabiona natura
weźmie górę nad argumentami rozumu, że jego wolna wola
jest zniewolona, skłonności – zepsute, a moc ducha –
zupełnie wyczerpana.
Mając doświadczalne potwierdzenie swej bezsilności
dochodzi oczywiście do wniosku, że powinny istnieć
jakieś środki sprzyjające wypełnieniu tego, co nakazuje
prawo Boże, czego wymaga chrześcijańska pobożność i
tego, co wypełniali wszyscy godni otrzymać zbawienie i
świętość. Wskutek tego, a także po to, by pogodzić w
sobie wymagania umysłu i sumienia z brakiem sił do ich
wykonania, zwraca się jeszcze ku tym, co przepowiadają
zbawienie, z pytaniem: jak się zbawić? Jak wypełnić tak
trudne dla niego warunki zbawienia? I czy ten, który je
obwieszcza, jest w stanie niewzruszenie wypełnić to, o
czym naucza? „Proś Boga, módl się do Boga o pomoc!” To
czyż nie byłoby lepiej najpierw, albo zawsze i wszędzie
uczyć modlitwy, jako sprawczyni wypełniania tego
wszystkiego, czego wymaga chrześcijańska pobożność i co
wiedzie ku zbawieniu? – myśli ktoś stawiający sobie te
pytania i zaraz przystępuje do zgłębiania modlitwy
czyta, rozmyśla, przyswaja sobie nauki tych, co na ten
temat piszą. To prawda, że znajduje przy tym wiele myśli
światłych, wiedzy głębokiej i słów ujmujących. Jeden z
nich piękne prowadzi rozważania o konieczności modlitwy,
inny – o jej mocy, dobroczynnym wpływie, obowiązku
modlitwy, o tym, że w modlitwie potrzebna jest
wytrwałość, skupienie, gorliwość ducha, czystość myśli,
pojednanie z nieprzyjaciółmi, pokora, skrucha, i
wszystko inne, co tylko powinno być tu użyteczne. Ale
czym jest modlitwa sama w sobie i jak właściwie należy
się modlić? Ponieważ na te najważniejsze przecież i
najbardziej naglące pytania rzadko zdarzy się znaleźć
odpowiedzi wyczerpujące i zrozumiałe dla wszystkich, to
człowiek gorliwie pragnący modlitwy znów natrafia na
zasłonę tajemnicy.
Z tego ogólnego oczytania zostanie mu w pamięci, chociaż
i świątobliwa, ale przecież tylko zewnętrzna strona
modlitwy, i dojdzie do takiego wniosku: modlić się, to
znaczy chodzić do cerkwi, czynić znak krzyża, pokłony,
klęczeć, odmawiać psałterz, kanony, akatysty… To ogólne
przekonanie o modlitwie panuje wśród tych, którym nie są
znane pisma o modlitwie wewnętrznej i kontemplacyjnym
życiu świętych ojców.
Tak poszukując, napotyka wreszcie księgę zwaną
Dobrotolubije, w której dwudziestu pięciu świętych ojców
w sposób zrozumiały przedstawiło naukę prawdziwej,
rzeczywistej modlitwy serca. Tutaj tajemnica zbawienia i
modlitwy zaczyna się odsłaniać i spostrzega on, że
modlić się prawdziwie oznacza skierować umysł i pamięć
ku nieustannemu wspominaniu Boga, chodzić w Jego
obecności, wzbudzać w sobie miłość ku Niemu, wciąż o Nim
myśląc, i łączyć imię Boga z oddechem i biciem serca,
zmierzając ku temu wszystkiemu poprzez wzywanie swymi
ustami Najświętszego Imienia Jezusa Chrystusa, albo
odmawianie modlitwy Jezusowej w każdym miejscu, o każdym
czasie, przy każdym zajęciu, nieustannie…
Chociaż te jaśniejące prawdy, rozświetliwszy wiedzę
poszukującego i otworzywszy mu drogę zgłębiania i
osiągania modlitwy, przekonają go o konieczności
natychmiastowego przystąpienia do wypełniania tych
mądrych pouczeń, jednakże podczas tych swoich prób,
działając co jakiś czas, nie będzie pozbawiony
trudności, dopóki doświadczony nauczyciel nie odkryje
przed nim (według tej samej księgi Dobrotolubija)
całkowicie tej tajemnicy, że tylko częstość i
nieustanność modlitwy (w jakikolwiek sposób byłaby ona
na początku odmawiana) jest jedynym skutecznym sposobem
zarówno doskonalenia modlitwy wewnętrznej, jak i
ratowania duszy: częstość modlitwy jest podstawą,
fundamentem utrzymującym cały krąg zbawczego działania,
jak to potwierdza św. Symeon Nowy Teolog: Ten – powiada
– kto modli się nieustannie, złączył w tym jednym
wszystko, co dobre.
Chcąc zatem przedstawić istotę tego odkrycia w całej
pełni, nauczyciel rozwija myśl w sposób następujący:
Po pierwsze: dla zbawienia duszy potrzebna jest
prawdziwa wiara. Mówi Pismo Święte: „Bez wiary zaś nie
można podobać się Bogu” (Hbr 11,6). Kto wiary nie ma,
będzie osądzony. Z tegoż Pisma Świętego wynika, że
człowiek sam w sobie nie może wzbudzić wiary nawet tak
małej jak ziarnko gorczycy, bo wiara pochodzi nie od
nas, lecz jest darem Boga; wynika też, że wiara jako dar
duchowy dawana jest przez Ducha Świętego.
Cóż zatem czynić? Jak pogodzić potrzebę wiary u
człowieka z niemożnością wzbudzenia jej w sobie? W
Piśmie Świętym ukazany jest prowadzący do tego sposób i
przykłady: „Proście, a będzie wam dane” (Mt 7,7).
Apostołowie nie mogli sami wzbudzić w sobie wiary
doskonałej, ale prosili Jezusa Chrystusa: „Przymnóż nam
wiary!” (Łk 17,5). Oto przykład pozyskiwania wiary.
Widać zeń, że wiarę pozyskuje się dzięki modlitwie.
Do zbawienia duszy, oprócz prawdziwej wiary, potrzebne
są jeszcze dobre czyny – cnoty, ponieważ wiara bez
uczynków jest martwa (Jk 2,17), bo dzięki uczynkom, a
nie tylko samej wierze człowiek dostępuje
usprawiedliwienia: chcesz mieć życie wieczne, zachowuj
przykazania: „nie będziesz zabijał, nie będziesz
cudzołożył, nie będziesz kradł, nie będziesz dawał
fałszywego świadectwa, czcij ojca swego i matkę swoją, a
bliźniego swego miłuj jak siebie samego” (Mt 19,18–19).
Wszystkie te przykazania zachowuj łącznie: „Choćby ktoś
przestrzegał całego Prawa, a przestąpiłby jedno tylko
przykazanie, ponosi winę za wszystkie”, uczy św. Apostoł
Jakub (Jk 2,10).
A św. Apostoł Paweł ukazując człowieczą bezsilność
powiada, że z uczynków Prawa żaden człowiek nie może
dostąpić usprawiedliwienia (Rz 3,20). „Wiemy przecież,
że Prawo jest duchowe. A ja jestem cielesny, zaprzedany
w niewolę grzechu. (…) łatwo przychodzi mi chcieć tego,
co dobre, ale wykonać nie. Nie czynię bowiem dobra,
którego chcę, ale czynię to zło, którego nie chcę (…)
umysłem służę Prawu Bożemu, ciałem zaś prawu grzechu” (Rz
7,14.18-19.25). W jaki zatem sposób wypełnić niezbędne
dzieła wynikające z Prawa Bożego, jeśli człowiek jest
bezsilny i nie ma możliwości uznania w sobie słuszności
przykazań?
Nie ma takiej możliwości tylko dopóty, dopóki o nią nie
prosi, póki się o nią nie modli: „…nic nie posiadacie,
gdyż się nie modlicie” (Jk 4,2), ukazuje tego przyczynę
św. Apostoł, ale także sam Jezus Chrystus mówi: „Beze
Mnie nic nie możecie uczynić” (J 15,5c). A jak działać z
Nim, poucza: „Wytrwajcie we Mnie, a Ja [będę trwał] w
was. (…) Kto trwa we Mnie, a Ja w nim, ten przynosi owoc
obfity” (J 15,4a.5b). A trwać w Nim znaczy nieustannie
odczuwać Jego obecność, nieustannie prosić w Jego imię
(por. J 15,7). Widać i tu, że możliwość pełnienia
dobrych dzieł zawdzięczamy znowu modlitwie! Przykład
tego widzimy u samego Apostoła Pawła, który trzykrotnie
(por. 2 Kor 12,7-8), zgiąwszy kolana przed Bogiem Ojcem,
modlił się o zwyciężenie pokusy, by umocnił Bóg
człowieka wewnętrznego.
W końcu Bóg nakazał mu przede wszystkim modlić się, i to
o wszystko modlić się nieustannie. Z tego wszystkiego
wynika, że całe zbawienie człowieczej duszy zależy od
modlitwy, dlatego jest ona ważniejsza od wszystkiego i
konieczna, bo ożywia wiarę, bo dzięki niej dopełniają
się wszystkie cnoty. Jednym słowem dzięki modlitwie
wszystko się wiedzie, a bez niej nie można dokonać
żadnego dzieła chrześcijańskiej pobożności.
Dlatego nieustanność, stałość należą się tylko
modlitwie; inne cnoty mają swój czas, a modlitwą należy
zajmować się bez przerwy: módlcie się nieustannie;
modlić się należy zawsze, o każdej porze, na każdym
miejscu.
Prawdziwa modlitwa wymaga spełnienia pewnych warunków:
winna być wymawiana z czystością myśli i serca, z
płomienną gorliwością, uważnym skupieniem, trwożną czcią
i najgłębszą pokorą. Ale któż z nas nie przyzna w
szczerości, że daleki jest od spełnienia podanych
warunków, że modlitwę odmawia raczej z konieczności,
przymuszając się, a nie z ochoty, płynącej ze słodyczy,
jaką modlitwa daje, nie z powodu umiłowania modlitwy?
Także Pismo Święte świadczy o tym, że człowiek nie jest
w stanie powstrzymać i rzeczywiście oczyścić, opróżnić
swego umysłu z niewłaściwych myśli: bowiem myśli
człowieka są złe już od jego młodości (Rdz 8,21), a
jedynie Bóg może dać nam inne serce i nowego ducha (por.
Ez 11,19; 36,26), bo nawet chcenie i działanie pochodzą
od Boga (por. Flp 2,13). Nawet sam Apostoł Paweł
powiedział: duch mój [tj. głos] wprawdzie się modli, ale
umysł nie odnosi żadnych korzyści (1 Kor 14,14). I
potwierdza to: nie umiemy się modlić tak, jak trzeba (Rz
8,26). Wynika z tego, że w naszej modlitwie nie możemy
odnaleźć istotnych jej cech!
Cóż zatem, wobec takiej bezsilności każdego człowieka,
zostaje możliwym dla jego woli i mocy w ratowaniu jego
duszy?
Wiary osiągnąć nie może bez modlitwy, dobrych czynów
także; w końcu okazuje się, że nie jest w stanie modlić
się w sposób właściwy. Cóż mu pozostaje? Co może być
jeszcze udziałem jego wolności i sił, by nie zginął, a
uratował się?
Ponieważ jednak wszelkie dzieło ma pewną swoją cechę,
jakość, to jej rodzaj zastrzegł Bóg dla swojej woli i
swojego daru, a żeby jaśniej ukazać zależność człowieka
od Bożej woli i głębiej zanurzyć go w pokorze,
pozostawił Bóg woli i siłom człowieka jedynie ilościową
stronę modlitwy, nakazując modlić się nieustannie, o
każdej porze, na każdym miejscu. Poprzez to otwiera się
tajemny sposób osiągnięcia prawdziwej modlitwy, a wraz z
nią także i wiary, i wypełniania przykazań, i zbawienia.
Tak to udziałem człowieka jest ilość modlitwy.
Częstość modlitwy pozostawiona jest woli człowieka…
Dokładnie tak uczą o tym Ojcowie Kościoła. Św. Makary
mówi: jakiekolwiek modlenie się (ale częste) leży w mocy
naszej woli, ale prawdziwa modlitwa jest darem łaski.
Wielebny Hezychiasz powiada, źe częstość modlitwy
sprzyja powstaniu nawyku i staje się naturą, że bez
częstego wzywania imienia Jezusa Chrystusa nie można
oczyścić serca.
Wielebni Kalikst i Ignacy przed wszelkimi czynami
ascetycznymi i przed wszelkim dobrym czynem radzą
modlitwę w imię Jezusa Chrystusa, częstą, nieustającą,
bowiem częstość nawet modlitwę nieczystą prowadzi ku
czystości. Błogosławiony Diadoch twierdzi, że gdyby
człowiek jak tylko można często wzywał imienia Boga
(modlił się), to nie wpadałby w grzechy. Jak sprawdzone,
mądre i bliskie sercu są te praktyczne pouczenia
świętych ojców!
Z odczuwalną prostotą rzucają one światło na sposoby i
środki doskonalenia duszy. Jak wielce różnią się one od
pouczeń w dziedzinie moralności pochodzących od umysłów
teoretycznych! Umysł przekonuje: uczyń to i to dobro,
bądź mężny, użyj siły woli, utwierdź się w przekonaniu
myśląc o błogosławionych skutkach cnoty, na przykład:
oczyść umysł i serce z pustych marzeń, ich miejsce niech
zajmą pouczające rozmyślania, czyń dobro, a będziesz
szanowany i spokojny, żyj tak, jak tego domaga się rozum
i sumienie… Ale niestety, mimo wszelkich wysiłków, nie
przynosi to wszystko owocu bez częstej modlitwy, bez
Bożej pomocy uzyskanej dzięki niej. Po tym wszystkim
otworzymy jeszcze nauki świętych ojców, popatrzymy, co
mówią na przykład o oczyszczeniu duszy.
Św. Jan Klimak pisze: Jeśli twą duszę wypełnił mrok
nieczystych myśli, to twych przeciwników zwyciężaj
imieniem Jezusa, często je powtarzając. Broni
mocniejszej i pewniej dającej zwycięstwo nie znajdziesz
ni na niebie, ni na ziemi. Św. Grzegorz Synaita poucza:
Wiedz, że nikt sam nie panuje nad swym umysłem, dlatego,
gdy najdą cię nieczyste myśli, często i wielekroć wzywaj
imienia Jezusa Chrystusa, a myśli te same przycichną.
Jaki to prosty, łatwy i sprawdzony sposób, choć
przeciwny jest on radom teoretycznego umysłu,
zarozumiale dążącego do osiągnięcia czystości za pomocą
własnych wysiłków!
Rozważywszy te sprawdzone rady świętych ojców dochodzimy
do naturalnego wniosku, że podstawowym, jedynym i
najłatwiejszym sposobem osiągnięcia doskonałości ducha i
pełnienia zbawczych czynów jest częstość, nieustanność,
choćby nawet najsłabszej, najmniej doskonałej modlitwy.
Duszo chrześcijańska! Jeśli nie znajdujesz w sobie siły,
by oddawać Bogu cześć w duchu i prawdzie, jeśli twoje
serce nie odczuwa ciepła i rozkosznego smaku modlitwy w
twym umyśle i wnętrzu, to przynieś jako modlitewną
ofiarę to, co możesz, to, na co pozwala twoja wola, co
odpowiada twoim siłom. Niech niższe organy twoich ust
najpierw nawykną do częstego, nieustępliwego
modlitewnego wołania, niech często, nieustannie wzywają
pełnego mocy imienia Jezusa Chrystusa. Nie jest to
trudne i każdemu starczy na to sił. Przecież tego samego
domaga się wypróbowany nakaz świętego Apostoła:
„składajmy Bogu ofiarę czci ustawicznie, to jest owoc
warg, które wyznają Jego imię” (Hbr 13,15). Częstość
modlitwy niezawodnie spowoduje powstanie nawyku i
przekształci się w naturę, z czasem doprowadzi umysł i
serce do właściwej postawy. Pomyśl też, że jeśli
człowiek spełniałby ten jeden tylko Boży nakaz
nieustannej modlitwy, to tym samym wypełniałby wszystkie
przykazania, bo przecież gdyby nieustannie, w każdym
czasie, podczas wszelkich zajęć i spraw modlił się, w
sekrecie wzywał Bożego imienia Jezusa Chrystusa, choćby
nawet na początku nie odczuwając ciepła i gorliwości
duszy, choćby tylko przymuszając się, to wtedy nie
miałby już czasu na grzeszne rozkosze zmysłów. Każda
jego występna myśl napotykałaby w swym biegu przeszkodę,
żadna grzeszna sprawa nie mogłaby być tak skutecznie
obmyślana, jak to ma miejsce w umyśle bezczynnym:
zmniejszyłoby się, albo i całkowicie zanikło,
wielomówstwo, gadatliwość, a każdy postępek zaraz byłby
oczyszczany zbawienną mocą tak często przyzywanego
imienia Bożego. Częste ćwiczenie w modlitwie raz po raz
odciągałoby duszę od spraw grzesznych, a prowadziłoby ją
do tego, co prawdziwie jest jej powołaniem: do jedności
z Bogiem! Czy teraz już widzisz, jak ważna i niezbędna w
modlitwie jest ilość?
Częstość modlitwy jest jedynym sposobem osiągnięcia jej
czystości i prawdziwości, stanowi ona najlepszy i
najbardziej skuteczny sposób przygotowania do modlitwy i
najpewniejszą drogę osiągnięcia celów modlitwy i
zbawienia!
Aby przekonać się jeszcze bardziej, i to jak najmocniej,
o konieczności i owocności częstej modlitwy, zauważ:
1. Każdy impuls ku modlitwie, każda o niej myśl, są
działaniem Ducha Świętego i głosem twego Anioła Stróża;
2. Imię Jezusa Chrystusa, przyzywane podczas modlitwy,
zawiera w sobie samoistną i samoczynną moc zbawczą i
dlatego
3. Nie popadaj w zamieszanie z powodu braku czystości i
z powodu oschłości modlitwy, a cierpliwie oczekuj owoców
częstego wzywania imienia Bożego. Nie słuchaj
niedoświadczonego, bezsensownego podszeptu
rozgorączkowanego świata, że jakoby samo, nawet
natarczywe, ale chłodne wołanie jest bezcelowym
wielomówstwem… Nie! Moc imienia Bożego i częstość wezwań
wydadzą owoce w swoim czasie!
Pięknie rozważa to jeden z duchownych pisarzy: „Wiem,
powiada on, że dla wielu rzekomo duchownych, niby to
mądrych filozofów, wszędzie poszukujących fałszywej
wielkości i jakoby szlachetnych w oczach rozumu i pychy
ćwiczeń, zwykłe wymawianie ustami, w jeden sposób, takie
częste ćwiczenie w modlitwie jest zajęciem znaczącym
niewiele i niskim; wręcz uważają to za próżnowanie.
Oszukują jednak, nieszczęśni, samych siebie i zapominają
o pouczeniu Jezusa Chrystusa: «Jeśli nie staniecie się
jako dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego» (Mt
18,3). Tworzą sobie jakąś szkołę modlitwy na chwiejnym
fundamencie własnego rozumu. A czy wiele potrzeba nauki,
rozumu albo wiedzy, żeby z czystego serca powiedzieć:
«Jezusie, Synu Boży, zmiłuj się nade mną! » Czyż nie
taką właśnie częstą modlitwę pochwalał sam nasz Boski
Nauczyciel? Czyż cuda nie były uproszone i spowodowane
przez takie właśnie krótkie, ale częste modlitwy? O
duszo chrześcijańska!
Czuwaj i nie ustawaj w odmawianiu Jezusowej modlitwy!
Choćby twoje wołanie pochodziło z serca pełnego jeszcze
rozproszeń i zajętego w dużej części sprawami świata –
nie szkodzi!
Wołaj dalej, nie zamilknij, nie niepokój się: twoje
wołanie oczyści się od tego. Nie zapominaj nigdy, że
«większy jest Ten, który w was jest, od tego, który jest
w świecie» (1 J 4,4), bowiem «Bóg jest większy od
naszego serca i zna wszystko» (1 J 3,20), mówi Apostoł.
Po tych wszystkich rozważaniach, mających na celu
przekonanie, że częstość modlitwy przy całej bezsilności
człowieka jest tak pełna mocy, bezwzględnie dostępna
człowiekowi i podlega jego woli, zdecyduj się spróbować,
na pierwszy raz choć przez dzień, obserwować siebie i
częstość twojej modlitwy tak, by na modlitewnym wzywaniu
imienia Jezusa Chrystusa zeszło ci w ciągu doby znacznie
więcej czasu niż na innych zajęciach. Ta przewaga
modlitwy nad sprawami życiowymi z czasem poświadczy ci
na pewno, że dzień ten nie był stracony, ale pozyskany
dla zbawienia, że na wadze Bożej sprawiedliwości częsta
modlitwa przechyla szalę twoich słabości i postępków,
zmazuje grzechy tego dnia w księdze pamięci sumienia,
stawia cię na stopniu wiodącym ku prawości i daje ci
nadzieję uświęcenia także w życiu wiecznym. (Z rękopisu
autora, otrzymanego przez o. Ambrożego z monasteru
Dobry).
PIELGRZYM: Dziękuję ci z całej duszy, święty ojcze!
Napełniłeś moją grzeszną duszę słodyczą. Pozwól mi, na
miłość Boga, przepisać te karty, kilka godzin mi na to
wystarczy. To, co przeczytałeś, tak jest piękne, raduje
tak, że nawet mój głupi umysł to pojmuje, a dokładniutko
jest takie samo jak rozważania świętych ojców w
Dobrotolubiju. Na przykład Jan z Karpatos w czwartej
części Dobrotolubija także mówi, że jeśli brak ci sił do
powściągliwości i stanowczych poświęceń, to wiedz, że
Bóg chce cię uratować poprzez modlitwę. A w tym
zeszyciku jakże jest to pięknie i w zrozumiały sposób
wywiedzione. Błogosławię najpierw Boga, a potem ciebie,
za to, że pozwolił mi to usłyszeć!
PROFESOR: Z wielką uwagą i zadowoleniem wysłuchałem tego
wykładu, najczcigodniejszy ojcze! Wszystkie argumenty
odpowiadają surowym wymaganiom logiki i zasługują na
uwagę, ale jednocześnie wydaje mi się, że możliwość
nieustannej modlitwy warunkują przede wszystkim
sprzyjające jej okoliczności i odosobnienie dające
całkowity spokój. Zgadzam się bowiem, że częsta czy
nieustanna modlitwa jest potężnym i jedynym sposobem
zyskania zbawiennej pomocy we wszystkich czynach
pobożności i uświęcania duszy. Sposób ten jest na miarę
sił człowieka, ale może być stosowany jedynie wtedy, gdy
człowiek ma możliwość przebywania w samotności i
spokoju: często czy nieustannie modlić się można tylko
po odsunięciu się od zajęć, i trosk i rozproszeń; wtedy
pozostaje już tylko zmaganie się z lenistwem albo
znużeniem wywołanym przez myśli. Ale jeśli ciążą na nim
obowiązki, nieustanne załatwianie spraw zmusza go do
ciągłego przebywania w hałaśliwym towarzystwie innych,
to choćby nawet gorliwie pragnął często się modlić,
będzie to dla niego niemożliwe z powodu nieuniknionego
rozproszenia. Dlatego jedyny sposób częstej modlitwy,
pod warunkiem sprzyjających okoliczności, nie przez
wszystkich może być stosowany i nie dla wszystkich jest
dostępny.
MNICH-POKUTNIK: Takie wnioskowanie nie jest trafne! Nie
mówiąc już o tym, że serce, nauczone wewnętrznej
modlitwy, może zawsze, podczas wszelkich zajęć (i
fizycznych, i umysłowych), pośród wszelkiego zgiełku
nieustannie się modlić i wzywać imienia Bożego (człowiek
doświadczony już to wypróbował, a niedoświadczonego
trzeba stopniowo uczyć).
Można stanowczo powiedzieć, że żadne uboczne
rozproszenie nie może przerwać modlitwy w tym, który
pragnie się modlić, ponieważ tajemna myśl człowieka nie
podlega żadnym zewnętrznym powiązaniom, jest sama w
sobie całkowicie wolna, w każdym czasie może być ona
odczuwana i przemieniana w modlitwę, nawet sam język
może w sposób tajemny, bez zewnętrznych dźwięków,
wymawiać modlitwę w obecności innych osób, nawet
licznych, podczas zewnętrznych zajęć. W dodatku zajęcia
nasze nie są aż tak ważne, a rozmowy aż tak zajmujące,
żeby nie można było znaleźć dogodnego sposobu i od czasu
do czasu, ale często, wzywać imienia Jezusa Chrystusa,
nawet jeśli umysł nie jest jeszcze przyuczony do
nieustannej modlitwy, choć jest oczywiste, że oddalenie
się od ludzi i spraw rozpraszających stanowi główny
warunek uważnej i nieustannej modlitwy. Jeśli jednak
warunku tego spełnić nie można, to nie należy
usprawiedliwiać rzadkości naszej modlitwy: jako że
ilość, częstość leży w możliwościach każdego – i
zdrowego, i chorego, i podlega jego woli.
Potwierdza to przykład tych, którzy obarczeni licznymi
obowiązkami, rozpraszającymi zajęciami, troskami,
kłopotami i pracą, nie tylko zawsze wzywali Boskiego
imienia Jezusa Chrystusa, ale poprzez to nauczyli się i
osiągnęli stan nieustannej wewnętrznej modlitwy serca. W
ten sposób patriarcha Focjusz, wezwany do godności
patriarchy spośród senatorów, kierując wiernymi
wielkiego patriarchatu konstantynopolskiego, nieustannie
wzywał imienia Bożego i nawet osiągnął w ten sposób stan
spontanicznej modlitwy serca. Także Kalikst na świętej
Górze Atos nauczył się nieustannej modlitwy, jako
ćwiczenie podjąwszy pełną trosk pracę kucharza. Również
prostoduszny Łazarz, obarczony nieustannymi zajęciami
dla dobra braci, bez przerwy, podczas wszystkich
hałaśliwych zajęć odmawiał modlitwę Jezusową i uspokajał
się: także wielu innych, w podobny sposób ćwiczących się
w nieustannym wzywaniu imienia Bożego. Jeśli byłoby
rzeczą niemożliwą modlić się przy rozpraszających
zajęciach, albo w obecności innych, to oczywiście rzecz
niemożliwa nie byłaby nakazywana.
Św. Jan Złotousty w swym pouczeniu o modlitwie mówi tak:
„Nikt nie powinien odpowiadać, że niemożliwa jest
nieustanna modlitwa dla tego, kto zajęty jest troskami
życiowymi albo kto nie może przebywać w świątyni.
Wszędzie, gdziekolwiek byś się znajdował, możesz poprzez
modlitwę postawić w twym umyśle ołtarz ofiarny dla
Boga”. Dlatego modlić się wypada i na jarmarku, i
podczas podróży, i temu, co jako sprzedawca stoi, i
temu, co jako rzemieślnik pracuje na siedząco; można
modlić się wszędzie, na każdym miejscu.
Rzeczywiście, jeśli człowiek należycie przyjrzy się
sobie, to zawsze znajdzie możliwość modlitwy, trzeba
jednak, by był przekonany, że modlitwa winna być
zajęciem najważniejszym, poprzedzającym wszystkie inne
obowiązki. Gdyby rzeczywiście tak było, to oczywiście
zajmowałby się swoimi sprawami w sposób bardziej
zdecydowany, podczas koniecznych rozmów zważałby na ich
zwartość, potrzebę milczenia i uchylania się od próżnego
wielomówstwa, nie krzątałby się też nadmiernie wokół
różnych spraw, a dzięki temu zyskiwałby więcej czasu na
cichą modlitwę. Przy takim nastawieniu wszystkie jego
działania, dzięki mocy płynącej z wzywania Bożego
imienia, cechowałoby powodzenie. W końcu wdrożyłby się
do nieustannego modlitewnego wzywania imienia Jezusa
Chrystusa i przekonał się, że częstość modlitwy, ten
jedyny zbawczy środek, leży w możliwościach i woli
człowieka, że można modlić się o każdym czasie, w każdej
sytuacji i na każdym miejscu, że dobrze jest przechodzić
od częstej modlitwy warg do modlitwy myślnej, a od niej
do modlitwy serca, otwierającej w naszym wnętrzu
królestwo Boże.
PROFESOR: Zgadzam się z tym, że podczas wszelkich zajęć
mechanicznych można, a nawet należy, często czy też
nieustannie się modlić, ponieważ mechaniczne czynności
rąk nie wymagają natężonego zagłębiania się i wielkiego
zastanawiania się i dlatego mój umysł może jednocześnie
pogrążyć się w nieustannej modlitwie, a usta podążają za
nim. Kiedy jednak mam się zająć czymś wyłącznie
umysłowym, np. uważną lekturą, rozmyślaniem nad jakimś
głębokim problemem albo dziełem, to czyż mogę wtedy
jednocześnie modlić się mym umysłem i ustami? A ponieważ
modlitwa jest głównie sprawą umysłu, to jakże w tym
samym czasie jednemu przecież umysłowi mogę dać
różnorodne zajęcia?
MNICH-POKUTNIK: Rozwiązanie tego pańskiego problemu nie
będzie trudne, jeśli uwzględnimy, że ci, co modlą się
nieustannie, dzielą się na trzy grupy: 1.
Początkujących, 2. Zaawansowanych, 3. Nauczonych
modlitwy. Dlatego początkujący mogą podczas zajęć
umysłowych często wznosić umysł i serce ku Bogu i
wypowiadać krótką modlitwę ustną, a zaawansowani, albo
ci, którzy osiągnęli już stałe nastawienie swego umysłu,
mogą zajmować się rozmyślaniem albo pracą w nieustannej
Bożej obecności, co jest podstawą modlitwy.
Wyjaśnić może to następujący przykład. Wyobraź sobie, że
srogi i wymagający car polecił ci przeprowadzić
rozmyślanie nad danym przezeń głębokim problemem, i to w
jego obecności, u stóp jego tronu. Choćbyś był całkiem
zajęty tą sprawą, to jednak obecność cara, w którego
ręku spoczywa twoje życie, owładnąwszy tobą nie pozwoli,
byś na najmniejszą chwilkę zapomniał, że zastanawiasz
się, rozumujesz i tworzysz nie w samotności, a w miejscu
wymagającym szczególnej czci, uszanowania i dobrych
manier. Właśnie to odczucie, żywe poczucie bliskości
cara bardzo jasno ukazuje możliwość nieustannego
zajmowania się modlitwą wewnętrzną także podczas zajęć
umysłowych.
Jeśli zaś chodzi o tych, którzy dzięki długotrwałym
ćwiczeniom albo łasce Bożej przeszli od modlitwy umysłu
do modlitwy serca, to nie tylko przy silnym zajęciu
umysłu, ale nawet podczas snu nie przerywają oni
nieustannej modlitwy, co poświadcza Najwyższa Mądrość:
„Ja śpię, lecz serce me czuwa…” (Pnp 5,2). U
zaawansowanych serce nabywa takiej zdolności wzywania
imienia Bożego, że samo z siebie pobudzając się do
modlitwy, pociąga umysł i całą duszę ku nieustannemu
wylewaniu modlitwy, niezależnie od stanu modlącego się i
od tego, czym się on zajmuje, nawet gdyby to były sprawy
abstrakcyjne, wciągające umysł.
KAPŁAN: Pozwól także i mnie, wielebny ojcze, powiedzieć,
co myślę. W przeczytanym przez ciebie artykule
powiedziane jest jasno, że jedynym sposobem zbawiania i
doskonalenia się jest częstość modlitwy, niezależnie od
tego, jaka ona będzie… Trudno mi to zrozumieć i dlatego
myślę sobie tak: jaki pożytek będzie z tego, gdy bez
przerwy będę się modlił i tylko językiem wzywał imię
Boże, bez uwagi, nie rozumiejąc, co mówię? Toż to czyste
pustosłowie! Język się od tego zaplącze, a umysł,
któremu tak będzie się przeszkadzać, też szkodę
poniesie. Bóg nie żąda od nas słów, a uważnego umysłu i
czystego serca. Czyż nie lepiej odmówić bodaj i krótką
modlitwę, nawet rzadko albo tylko w naznaczonym czasie,
ale za to z uwagą, gorliwością, ciepłem duszy i należnym
zrozumieniem? W przeciwnym przypadku choćbyś dzień i noc
odmawiał modlitwę, to nie mając czystej duszy i dobrych
czynów nie osiągniesz nic zbawczego. Zostając przy
zewnętrznej tylko gadaninie, zmęczywszy się wreszcie i
znudziwszy, osiągniesz skutek taki, że całkiem ostygnie
twoja wiara w modlitwę i całkiem rzucisz to bezowocne
ćwiczenie. Bezużyteczność samej tylko modlitwy ustnej
można też zobaczyć w demaskujących słowach Pisma
Świętego, np. „Ten lud czci Mnie wargami, lecz sercem
swym daleko jest ode Mnie…” (Iz 29,13); „Nie każdy,
który Mi mówi: «Panie, Panie!», wejdzie do królestwa
niebieskiego…” (Mt 7,21); Wolę pięć słów powiedzieć ze
zrozumieniem… niżeli dziesięć tysięcy słów językiem
(por. 1 Kor 14,19) i inne… Wszystko to ukazuje
bezowocność zewnętrznej, pozbawionej skupienia modlitwy
ust.
MNICH-POKUTNIK: Przedstawiony wniosek mógłby być w
pewnym stopniu uzasadniony, gdyby z zaleceniem ustnej
modlitwy nie łączyła się nieustanność czy też stałość,
gdyby też modlitwa w imię Jezusa Chrystusa nie miała
mocy sama z siebie i gdyby gorliwość w niej i uwaga nie
rosły w miarę modlitewnych ćwiczeń. Ponieważ jednak
chodzi tu o częstość, długotrwałość i nieustanność
modlitwy (choćby początkowo towarzyszyła jej nieuwaga
czy oschłość), to tym samym obalone zostają owe
przedstawione niewłaściwe wnioski. Rozważmy to
dokładniej. Jeden z pisarzy duchownych, przekonując o
ogromnych korzyściach i życiodajności częstej modlitwy,
wypowiadanej tymi samymi słowami, na koniec mówi: Choć
liczni, niby to wykształceni ludzie, uważają za rzecz
bezużyteczną, a
nawet błahą, to ustne i częste odmawianie jednej i tej
samej modlitwy, nazywając to mechanicznym i bezsensownym
zajęciem prostaków, ale na nieszczęście nie znają tej
tajemnicy, która objawiona zostaje skutkiem tego
mechanicznego ćwiczenia: nie wiedzą, że temu częstemu
lamentowi ust towarzyszy w sposób niedostrzegalny
rzeczywisty krzyk serca, że przenika on do głębi
człowieka, staje się czymś mu najmilszym, jakby
naturalnym dla duszy, oświeca ją bowiem, ożywia i
prowadzi ku zjednoczeniu z Bogiem. Wydaje mi się, że owi
krytykanci podobni są do małych dzieci, które ktoś
chciał nauczyć alfabetu i czytania.
Znużone nauką krzyknęły kiedyś: Czyż nie sto razy lepiej
pójść łowić ryby, jak to czynią nasi ojcowie, niż cały
dzień spędzać na powtarzaniu A, B, C i skrobaniu ptasim
piórem po papierze? Korzyść, oświecenie lekturą, co
powinno być skutkiem zapamiętywania liter, były przed
nimi zakryte.
Podobnie jest najskrytszą tajemnicą owo zwykłe, ale
częste wzywanie imienia Bożego, dla tych, co nie wiedzą
i nie są przekonani o wynikających stąd największych
pożytkach. Mierząc sprawy wiary za pomocą swego
niedoświadczonego i krótkowzrocznego umysłu, zapominają
jednocześnie, że człowiek składa się z ciała i duszy… Z
jakiego to na przykład powodu, pragnąc oczyścić duszę,
oczyszczasz najpierw ciało: nakładasz na siebie posty,
pozbawiasz ciało pokarmów pożywnych i pobudzających?
Oczywiście dlatego, by ci nie przeszkadzało, albo mówiąc
lepiej, by sprzyjało czystości duszy i oświeceniu
umysłu; żeby nieustanne odczuwanie głodu cielesnego
przypominało ci o twej stanowczości w poszukiwaniu
wewnętrznego udoskonalenia i tego, co podoba się Bogu, a
o czym tak łatwo zapominasz…
Przekonujesz i się wtedy doświadczalnie, że poprzez
zewnętrzny post twego ciała zyskujesz wewnętrzne
wysubtelnienie umysłu, spokój serca, narzędzie do
poskramiania namiętności i przypomnienie o ćwiczeniu
ducha. W ten sposób za pomocą materii zewnętrznej
zyskujesz wewnętrzną duchową korzyść i pomoc. Tak też
pojmuj ustną nieustanną czy częstą modlitwę, która
poprzez swą długotrwałość rozwija wewnętrzną modlitwę
serca: usposabia i sprzyja umysłowemu zjednoczeniu z
Bogiem.
Na darmo mniemają, że od częstego powtarzania można
sobie zwichnąć język oraz że znudziwszy się oschłą
niezrozumiałością zostawia się całkiem to bezużyteczne
zewnętrzne ćwiczenie w modlitwie. Nie! Doświadczenie
pokazuje coś całkiem przeciwnego: ci, co modlą się
nieustannie, zapewniają, że bywa taki ten, kto
zdecydował się nieustannie wzywać imienia Jezusa
Chrystusa albo, co na jedno wychodzi, nieustannie
odmawiać modlitwę Jezusową, odczuwa oczywiście na
początku trud i walczy z lenistwem, ale im dłużej,
więcej się ćwiczy, tym bardziej zżywa się, i to
niezauważenie, z tym zajęciem, tak że jego usta i język
nabywają zdolności do samoczynnego poruszania się i już
bez wysiłku, same z siebie, niepowstrzymanie poruszają
się i bezgłośnie wypowiadają słowa modlitwy. A zarazem
mechanizm mięśni krtani tak się do tego dostraja, że
modlący się zaczyna odczuwać, iż wypowiadanie modlitwy
stanowi stałą, istotną jego cechę, a nawet przy każdym
zatrzymaniu jej odczuwa, że czegoś mu brakuje. Staje się
to podstawą tego, że i umysł sam z siebie zaczyna się
temu poddawać i przysłuchiwać bezwiednemu ruchowi ust,
będąc przezeń pobudzanym do uwagi, która bywa w końcu
źródłem słodyczy serca i prawdziwej modlitwy.
Oto rzeczywiste i dobroczynne skutki nieustannej albo
częstej modlitwy ustnej, całkowicie przeczące wnioskom
ludzi niedoświadczonych i nie rozumiejących tych spraw!
Co się zaś tyczy fragmentów Pisma Świętego przytoczonych
na poparcie wyrażonego sprzeciwu, to można je
wytłumaczyć poprzez należyte ich rozważenie. Fałszywe
oddawanie czci Bogu ustami, wynoszenie się z tego
powodu, przewrotne zwracanie się wezwaniem: „Panie,
Panie!” demaskował Jezus Chrystus dlatego, że pyszni
faryzeusze wiarę w Boga wyznawali jedynie językiem, a
nie potwierdzali jej życiem i nie uznawali sercem. Słowa
te zostały więc skierowane do nich i nie dotyczą
odmawiania modlitwy, co do której Jezus
nakazywał konkretnie i wyraźnie: Zawsze trzeba się
modlić, a nie ustawać (Łk 18,1).
Podobnie także św. Apostoł Paweł, gdy daje pierwszeństwo
pięciu słowom wypowiedzianym w sposób zrozumiały, a nie
mnóstwu słów bez sensu albo w nieznanym języku w
Kościele, to ma tu na myśli nauczanie publiczne, a nie
modlitwę, o której mówi tak: „Chcę więc, by mężczyźni
modlili się na każdym miejscu [...] podobnie kobiety
[...]” (1 Tm 2,8-9), radząc ogólnie: „Módlcie się
nieustannie” (1 Tes 5,17). Czyż teraz nie widać, jak
owocna jest częsta modlitwa, mimo całej swej prostoty? I
jak poważnej refleksji wymaga prawidłowe rozumienie
Pisma Świętego!
PIELGRZYM: To jest właśnie tak, najczcigodniejszy ojcze!
Wielu spotkałem ludzi, którzy zwyczajnie, bez jakiegoś
wyjaśniającego pouczenia, nie wiedząc nawet, czym jest
uwaga, sami z siebie wypowiadając ustami nieustanną
modlitwę Jezusową osiągnęli to, że ich usta i język nie
mogły powstrzymać się od modlitwy, która następnie tak
ich radowała i oświecała, że ze słabych i niedbałych
czyniła mocarzy ducha i obrońców cnót.
MNICH-POKUTNIK: Tak! Modlitwa jakby przeistacza
człowieka. Jej siła jest tak
ogromna, że nic, żadna moc namiętności, nie może jej
stawić czoła. Jeśli uznacie to za szczęśliwy pomysł, to
na pożegnanie przeczytam wam, bracia, króciutki, ale
ciekawy artykulik, który akurat mam przy sobie.
WSZYSCY: Posłuchamy ze skupieniem i radością!…
MNICH-POKUTNIK: O potędze modlitwy. Modlitwa jest tak
potężna, tak pełna mocy, że módl się i czyń, co chcesz,
a modlitwa doprowadzi cię do czynów właściwych i
prawych. Niczego zaś nie trzeba więcej, by podobać się
Bogu, tylko kochać: „Kochaj i czyń, co chcesz”, mówi
święty Augustyn, bowiem ten, kto kocha naprawdę, nie
może nawet chcieć uczynić czegoś niemiłego temu, kogo
kocha… A ponieważ modlitwa jest przejawem miłości,
czynem z niej zrodzonym, to doprawdy można powiedzieć o
niej podobnie: do zbawienia nie trzeba niczego więcej,
prócz nieustannej modlitwy: módl się i czyń, co chcesz,
a osiągniesz cele modlitwy, zyskasz płynące z niej
oświecenie!
Wyjaśnimy to teraz, dla lepszego zrozumienia, za pomocą
przykładów:
1. Módl się i myśl, co tylko chcesz, a modlitwa oczyści
twe myśli. Modlitwa przyniesie oświecenie twego umysłu,
wyciszy cię, odpędzi wszystkie myśli niestosowne.
Potwierdza to św. Grzegorz Synaita: „Jeśli pragniesz,
radzi on, odpędzić myśli, oczyścić umysł, to czyń to za
pomocą modlitwy, bo nic prócz niej twych myśli nie
utrzyma”. Mówi o tym także św. Jan Klimaks „Za pomocą
Jezusowego imienia zwyciężaj wrogów twych myśli, poza tą
bronią innej nie znajdziesz”.
2. Módl się i czyń, co chcesz, a czyny twoje będą
podobać się Bogu, dla ciebie zaś będą pożyteczne i
zbawienne. Modlitwa częsta, niezależnie od jej celu, nie
pozostanie bezowocna (Marek Asceta), ponieważ w niej
samej tkwi moc łaski: „Święte jest Jego imię” (Łk 1,49).
„Każdy, kto wezwie imienia Pańskiego, będzie zbawiony”
(J1 3,5; Dz 2,21). Na przykład pewien człowiek modlący
się bezskutecznie w stanie grzechu, otrzymał podczas
modlitwy dar opamiętania się i wezwanie do okazania
skruchy. Zmysłowa dziewczyna modliła się wracając do
domu i modlitwa ukazała jej drogę do życia w czystości i
posłuszeństwie nauce Jezusa Chrystusa.
3. Módl się, a za wiele się nie trudź, by własnymi
siłami pokonać namiętności. Modlitwa zniszczy je w
tobie: „Większy jest Ten, który w was jest, od tego,
który jest w świecie” (1 J 4,4), mówi Pismo Święte. A
św. Jan z Karpatos uczy, że jeśli brak ci daru
wstrzemięźliwości, nie smuć się, lecz wiedz, że Bóg
wzywa cię w ten sposób do gorliwości w modlitwie; to ona
przyniesie ci ratunek.
Starzec opisany w Żywotach Ojców, który „upadłszy
zwyciężył”, bowiem „potknąwszy się o grzech” nie wpadł w
przygnębienie, ale wziął się za modlitwę i dzięki niej
się ustatkował, służy tu jako potwierdzający przykład.
4. Módl się i niczego się nie obawiaj, nie bój się
nieszczęść, nie lękaj się napaści – modlitwa ochroni
cię, powstrzyma je. Wspomnij tonącego Piotra małej
wiary, Pawła modlącego się w więzieniu, mnicha
wybawionego dzięki modlitwie od ataku pokusy, dziewczynę
uratowaną wskutek modlitwy od napaści niegodziwego
żołnierza, wspomnij inne podobne przypadki: wszystko to
potwierdza moc, potęgę modlitwy w imię Jezusa Chrystusa
i to, że ogarnia ona wszystko.
5. Módl się, choć jakkolwiek, ale zawsze, i niczym się
nie martw, niech duch twój będzie radosny i pełen
pokoju: modlitwa rozwiąże wszystko i pouczy cię.
Pamiętaj o tym, co o mocy modlitwy mówią święci Jan
Złotousty i Marek Asceta. Pierwszy z nich twierdzi, że
„modlitwa, choćby zanoszona była przez nas, którzy
jesteśmy pełni grzechów, oczyszcza szybko…”, a drugi tak
o tym mówi: „Modlić się jakkolwiek – to leży w naszych
siłach, a modlić się w sposób czysty – to dar łaski”.
Zatem to, co leży w twej mocy, ofiaruj Bogu, najpierw
przynoś Mu w ofierze choćby ilość (co dla ciebie
możliwe), a moc Boga wleje się w twoją niemoc. Nawet
modlitwa oschła i w rozproszeniu, ale częsta, stała,
stawszy się nawykiem, przekształciwszy się w naturę
stanie się modlitwą czystą, jasną, płomienną i taką,
jaką winna być.
6. Dlatego wreszcie, jeśli przez cały czas, gdy nie
śpisz, modlisz się, to oczywiście zabraknie ci czasu nie
tylko na grzeszne czyny, ale nawet na myślenie o nich.
Czyż teraz widzisz, ile to głębokich myśli skupia się w
tym mądrym powiedzeniu: „Kochaj i czyń, co chcesz; módl
się i czyń, co chcesz!” Jakże pełne radości i pociechy
dla grzesznika obarczonego słabościami, jęczącego pod
brzemieniem walczących z nim namiętności, są te słowa!
Modlitwa – oto wszystko, co jest nam dane jako
wszechogarniający środek zbawienia i doskonalenia duszy…
Tak! Ale ze słowem „modlitwa” ściśle związany jest jej
warunek: „Módlcie się nieustannie”, tak nakazuje Słowo
Boże. Zatem modlitwa wtedy ujawni swą wszechmoc i owoce,
gdy będzie wznoszona często, nieustannie, bowiem
częstość modlitwy bezwzględnie zależy od naszej woli,
podczas gdy czystość, gorliwość i doskonałość modlitwy
są darem łaski.
Zatem módlmy się jak najczęściej, poświęcajmy całe nasze
życie modlitwie, choćby początkowo była ona rozproszona!
Częste ćwiczenie się w niej nauczy uwagi, a w ślad za
ilością pójdzie bez wątpienia i jakość.
Żeby nauczyć się czynić coś dobrze, trzeba wykonywać to
jak najczęściej, powiedział pewien doświadczony duchowny
pisarz. PROFESOR: Doprawdy! Wielka to rzecz, modlitwa!
A gorliwość w częstym jej wymawianiu jest kluczem
otwierającym jej zbawienne skarby. Ale jakże często
dostrzegam w sobie zmaganie pomiędzy gorliwością a
lenistwem! Jak bardzo pragnąłbym znaleźć środek, pomoc w
odniesieniu zwycięstwa, by przekonać się i nakłonić do
nieustannej modlitwy!
MMCH-POKUTNIK: Liczni duchowni pisarze różne proponują
środki, które biorą za podstawę zdrowy rozsądek, by
nakłonić do gorliwości w modlitwie, na przykład:
1. Radzą zagłębić się w rozmyślania nad niezbędnością,
wzniosłością i skutecznością modlitwy w ratowaniu duszy.
2. Przekonać się mocno, że Bóg bezwzględnie wymaga od
nas modlitwy, a Jego słowo wszędzie to obwieszcza.
3. Stale pamiętać, że z powodu lenistwa i zaniedbania
modlitwy nie można osiągnąć postępu w pełnieniu czynów
pobożności i zyskać pokoju i zbawienia. Dlatego
nieuchronnie trzeba się będzie za to poddać zarówno
karze na ziemi, jak i mękom w życiu wiecznym.
4. Ożywić swoje zdecydowanie przykładami tych, którzy
podobali się Bogu i drogą nieustannej modlitwy osiągnęli
świętość i zbawienie itd. Chociaż wszystkie te sposoby
mają swoje zalety i wynikają z właściwego zrozumienia,
to
jednak dusza chora na niedbalstwo, zmysłowa, przyjmując
je i stosując, rzadko dostrzega ich skuteczność, a to
dlatego, że lekarstwa te gorzkie są dla jej zepsutego
smaku i zbyt słabe jak na głębokie zniszczenie jej
natury. Bo któż spośród chrześcijan nie wie, że modlić
się należy i często, i pilnie, że wymaga tego Bóg, że za
lenistwo w modlitwie poniesiemy karę, że wszyscy święci
pilnie i nieustannie modlili się, jednakże cała ta
wiedza rzadko przynosi dobroczynne skutki! Każdy, kto
obserwuje siebie, dostrzega, że albo mało, albo wcale
nie potwierdza czynami tych sugestii umysłu i sumienia i
wspominając je, nawet często, nadal żyje źle, oddając
się lenistwu…
Dlatego też doświadczeni i pełni Bożej mądrości święci
ojcowie, znając słabość woli i ociężałość pożądliwego
człowieczego serca, działają na nie w sposób szczególny
także i z drugiej strony, podobnie jak to czynią lekarze
zaprawiający gorzkie lekarstwo słodkim syropem i
smarujący miodem krawędź naczynia z lekarstwem.
Otwierają więc najłatwiejszą i najskuteczniejszą drogę
wypędzenia lenistwa i zaniedbania w modlitwie,
polegającą na nadziei, że przy Bożej pomocy osiągnie się
doskonałość i błogość zaufania poprzez modlitwę miłości
ku Bogu. Radzą więc rozmyślać, jak tylko można
najczęściej, o takim właśnie stanie duszy i uważnie
czytać, co o tym napisali święci ojcowie, którzy
zachęcając przekonują, jak w sposób przystępny i łatwy,
można osiągnąć te błogie stany wnętrza podczas modlitwy
i jak bardzo winny być one upragnione. Należą tu:
błogość rozlewająca się z serca, pełne słodyczy ciepło i
światłość przelewające się we wnętrzu, niewypowiedziany
zachwyt, radość, lekkość, głęboki pokój, prawdziwa
szczęśliwość i radość życia wzbudzane w sercu przez
działanie modlitwy. Zagłębiając się w te rozmyślania
nawet dusza słaba i ostygła rozgrzewa się, umacnia,
postępy zachęcają ją do modlitwy i, jak mówi o tym św.
Izaak Syryjczyk, jest ona jakby przynęcana do
doświadczenia ćwiczenia się w modlitwie: „Przynętą dla
duszy jest radość, której źródłem jest nadzieja kwitnąca
w sercu, a rozmyślanie o tym, w czym się pokłada ufność,
daje sercu głębokie pocieszenie”. I kontynuuje tak: „na
początku tej czynności, ale i aż do końca przewiduje się
jakiś sposób i nadzieja na dokonanie… a to pobudza umysł
do założenia fundamentów pod owo dzieło, a poprzez
wpatrywanie się w cel wprzęga umysł do poszukiwania
radości w działaniu”. Także wielebny Hezychiasz opisując
przeszkodę lenistwa w modlitwie i opamiętanie się w celu
ponowienia gorliwości w niej, wprost pisze na
zakończenie rzecz następującą: „Wtedy bowiem jesteśmy
gotowi pragnąć w tym milczeniu serca nie czego innego,
tylko tego błogiego w duszy uczucia i radości”.
A z tego wynika, że zachętą do gorliwości w modlitwie
według pouczenia tego ojca jest owo „błogie uczucie i
radość…” Podobnie Makary Wielki uczy, że „nasze duchowe
trudy (modlitwę) winniśmy spełniać z nadzieją na
osiągnięcie owoców, to jest słodyczy w naszych sercach”.
Jasne przykłady tego sposobu jako skutecznego środka
znaleźć można w licznych fragmentach Dobrotolubija,
gdzie szczegółowo opisane są rozkosze modlitwy. To one
właśnie winny stać się jak najczęstszą lekturą tego, kto
walczy z chorobą lenistwa czy oschłości podczas
modlitwy. Winien on jednak uważać się za niegodnego tych
radości i karcić się zawsze za niedbalstwo w modlitwie.
KAPŁAN: Czy takie rozważanie nie doprowadzi kogoś
niedoświadczonego do duchowej pożądliwości, jak
teologowie nazywają dążenie duszy, która pragnie
nadmiernych pociech i okazywania jej łask, nie
zadowalając się tym, że powinna spełniać czyny pobożne
ze względu na obowiązek, powinność, a nie marzyć o
nagrodzie?
PROFESOR: Sądzę, że teologowie przestrzegają w tym
przypadku przed nieumiarkowaniem albo pożądaniem
duchowych słodyczy, a nie odrzucają całkiem słodyczy i
radości związanych z cnotami, bowiem jeśli pragnienie
nagrody nie jest doskonałością, to jednak Bóg nie broni
człowiekowi myśleć o nagrodzie i radości, a nawet sam
wykorzystuje myśl o nagrodzie, by zachęcić człowieka do
wypełniania przykazań i osiągnięcia doskonałości: „Czcij
ojca swego i matkę swoją” – oto przykazanie. A zaraz po
tym nagroda zachęcająca do wypełniania go: „aby ci się
dobrze powodziło” (Pwt 5,16). Albo: „Jeśli chcesz być
doskonały, idź, sprzedaj, co posiadasz i rozdaj ubogim”
– oto mamy wymóg doskonałości, a bezpośrednio po nim
nagroda zachęcająca do osiągnięcia doskonałości:
„będziesz miał skarb w niebie” (Mt 19,21). I także:
Błogosławieni będ2iecie, gdy będą was ludzie
nienawidzić… a imię wasze jako złe będą zniesławiać dla
Syna Człowieczego (por. Łk 6,22) – oto wielkie wołanie o
czyn, do spełniania którego konieczna jest niezwykła moc
ducha i niewzruszona cierpliwość. Oto dlaczego tak
wielka nagroda i pociecha, które zdolne są pobudzić i
podtrzymać niezwykłą moc ducha: „…bo wielka jest wasza
nagroda w niebie” (Łk 6,23). Dlatego też sądzę, że pewne
dążenie do osiągnięcia słodyczy podczas modlitwy serca
jest potrzebne i stanowi główny sposób osiągnięcia
zarówno gorliwości, jak i owoców modlitwy. A wszystko to
bezspornie potwierdza wysłuchane właśnie przez nas
praktyczne rozważanie ojca pokutnika na ten temat…
MNICH-POKUTNIK: Na ten temat najjaśniej wypowiada się
jeden z wielkich teologów, mianowicie św. Makary
Egipski: Tak jak podczas sadzenia winnej latorośli
dokłada się pilności i trudu z myślą o zebraniu owocu, a
jeśli go nie będzie, to cała praca będzie daremna, tak
jest i z modlitwą: jeśli nie dojrzysz w sobie owoców
ducha, to znaczy miłości, pokoju, radości i innych, to
cały nasz wysiłek będzie daremny. Dlatego wysiłki
naszego ducha, „modlitwę, winniśmy spełniać mając na
celu nadzieje owoców, to znaczy rozkoszowania się
słodyczą w naszych sercach”. Czyż nie widzicie, z jaką
jasnością rozwiązał ów święty ojciec problem potrzeby
rozkoszowania się modlitwą? Akurat przypomniała mi się
niedawno przeczytana opinia pewnego duchownego pisarza o
tym, że naturalność modlitwy dla człowieka stanowi
główny powód pociągu ku modlitwie i dlatego rozważanie
tej naturalności może stać się skutecznym środkiem
pobudzającym do gorliwości w modlitwie, czego tak bardzo
poszukuje pan profesor. Zaraz krótko opowiem o tym, co
zapamiętałem z tego traktatu. Pisze na przykład ów
duchowny autor, że umysł i przyroda prowadzą człowieka
do poznania Boga. Ten pierwszy bada, że nie ma działania
bez przyczyny i po drabinie rzeczy dostrzegalnych,
przechodząc od niższych ku wyższym, dociera wreszcie do
Boga będącego pieszą przyczyną. Druga zaś, na każdym
kroku ujawniając zadziwiającą mądrość, harmonię, ład,
stopniowość, w ten sposób daje zasadniczy materiał do
zbudowania drabiny wiodącej od przyczyn skończonych ku
nieskończonej. W ten sposób człowiek natury dochodzi w
naturalny sposób do poznania Boga. Dlatego nie było i
nie ma narodu czy plemienia, nawet najdzikszego, które
nie miałoby jakiegoś pojęcia o Bogu. Wskutek tego nawet
najdzikszy wyspiarz bez żadnych dodatkowych zachęt,
jakby mimo woli zwraca swój wzrok ku niebu, pada na
kolana, wydaje niezrozumiałe dlań, ale tak potrzebne
westchnienie, bezpośrednio odczuwa coś szczególnego,
coś, co pociąga go ku górze, coś, co popycha go ku
Nieznanemu… Na tej glebie wyrastają wszystkie religie
naturalne i szczególnie godne uwagi jest to, że wszędzie
istotą, duszą każdej religii jest tajemna modlitwa
cechująca się jakimś rodzajem ruchów i otwartego
składania darów, mniej lub bardziej zaciemnionego
wskutek pogańskich wyobrażeń! Im jest to dziwniejsze dla
naszego umysłu, tym bardziej domaga się odkrycia
tajemniczej przyczyny tego dziwnego zjawiska
polegającego na naturalnym dążeniu do modlitwy.
Psychologiczna odpowiedź na to nie jest trudna:
korzeniem, wodzem i motorem wszystkich namiętności i
działań człowieka jest wrodzone umiłowanie siebie
samego. Potwierdza to w sposób wyraźny wrodzona i
powszechna idea samozachowania. Każde pragnienie, każde
przedsięwzięcie, każde działanie człowieka ma na celu
zaspokojenie miłości własnej, szukanie własnego dobra.
Zaspokojenie tej potrzeby towarzyszy całemu życiu
człowieka. Ale duch człowieczy nie zadowala się niczym,
co zmysłowe, i wrodzona miłość własna nie ustaje w swym
dążeniu. Dlatego pragnienia wciąż rosną, dążenie ku
temu, co uznajemy za dobro, rośnie, napełnia wyobraźnię
i dostraja do tego uczucia. Wypływ tych wewnętrznych
odczuć i samo z siebie rozwijające się pragnienie
stanowią naturalny bodziec do modlitwy, są potrzebą
miłości własnej, z trudem osiągającej swe cele. Im mniej
cieszy się człowiek pomyślnością i im więcej ma na
uwadze własne dobro, tym więcej pragnie, tym bardziej
wylewa swe pragnienia w modlitwie. Z prośbą o to, czego
pragnie, zwraca się ku nieznanej przyczynie wszystkiego,
co istnieje. Tym sposobem wrodzona człowiekowi miłość
własna, będąca głównym pierwiastkiem życia, jest
zasadniczą przyczyną pobudzającą człowieka natury ku
modlitwie!
Najmędrszy Stwórca wszechrzeczy wlał w naturę człowieka
ową zdolność do miłowania samego siebie właśnie jako
przynętę, według wyrażenia ojców, która pociągnęłaby i
wyniosłaby upadłą istotę ku obcowaniu z niebem.
O, gdyby człowiek nie niszczył tej zdolności, a
utrzymywał ją w całej jej wspaniałości w stosunku do
swej natury duchowej! Posiadałby wówczas silną zachętę i
sposób poruszania się drogą wiodącą do moralnej
doskonałości. Ale niestety! Jakże często z tej
szlachetnej zdolności czyni on niegodziwą namiętność
samolubstwa, gdy przemienia ją w narzędzie swej natury
zwierzęcej !
Dziękuję wam serdecznie, moi najdrożsi goście! Wasza
rozmowa o tych zbawiennych sprawach bardzo mnie
uradowała i wiele nauczyła mnie, niedoświadczonego.
Niech wam Bóg wynagrodzi swą łaską za waszą przykładną
miłość…
Wszyscy pożegnali się.